Jeśli spojrzeć na same liczby, problem imigracji z Afryki Płn. i Bliskiego Wschodu do Europy praktyczne zniknął. W pierwszym półroczu 2018 r. z tych regionów do granic naszego kontynentu dotarło o 85 proc. mniej ludzi niż w analogicznym okresie 2015 r. Walnie przyczyniły się do tego dwie umowy i płot.
Pierwsza umowa – o tzw. readmisji między Unią i Ankarą – w uproszczeniu zakłada, że Turcja przyjmuje z powrotem wszystkich migrantów, którzy przez jej terytorium dotarli do Unii. Drugą – czy raczej całą ich serię – zawarł włoski rząd z różnymi siłami walczącymi dziś o władzę w Libii. Za gotówkę i sprzęt (samochody, motorówki) mają oni powstrzymywać imigrantów przed wypłynięciem w stronę Europy. A zwieńczone drutem kolczastym płoty poprzecinały Bałkany.
Skąd więc nieustające dudnienie o imigracji w europejskiej polityce? Pierwsza odpowiedź to głębokość szoku, jakiego doznali Europejczycy. Imigracja zawsze była częścią ich życia. Ale od wojen bałkańskich z początku lat 90. przez ćwierć wieku w zasadzie mieli spokój. Chaos 2015 r. nie tylko go zburzył, ale też obnażył bezsilność Europy. W dodatku wszystko to wydarzyło się w momencie pierwszych oznak ożywienia po kryzysie gospodarczym – imigranci mieli jakoby korzystać z jego owoców, podczas gdy „wygłodzonym” Europejczykom powiedziano, że dalej muszą zaciskać pasa.
Dlatego drugi kryzys, już ten imigracyjny, zagrał zupełnie inaczej. Zniesienie granic w ramach tzw. strefy Schengen odebrało państwom Unii jeden z ich podstawowych atrybutów kontroli przemieszczania się ludzi. Konstrukcja Schengen zatrzymała się jednak na poziomie konfederacyjnym, nie tworząc niezbędnych do jej nadzoru instytucji i wspólnych procedur azylowych. Te niedostatki bezwzględnie wykazał kryzys imigracyjny 2015 r.