W styczniu 2010 r., przemawiając w waszyngtońskim Newseum, Hillary Clinton broniła prawa do internetu z gorliwością zręcznego polityka: „Dostęp do informacji pomaga rozliczać rządzących, generuje nowe idee, wspiera kreatywność i przedsiębiorczość”. Z perspektywy 2016 r. te wyobrażenia o transformacyjnej i pozytywnej roli nowych mediów, o dojrzalszej demokracji i edukacji obywatelskiej wydają się niemal naiwne. A przecież jeszcze w 2011 r., kiedy Evgeny Morozov publikował „The Net Delusion”, krytyczne spojrzenie na mariaż technologii i polityki było odbierane jako intelektualna ekstrawagancja.
Dziś nikogo nie trzeba przekonywać, że elektroniczne media to biznes bez miejsca na kontrolę jakości. Przyzwyczailiśmy się, że nie kontrolujemy i nie sprawdzamy źródeł, zamykamy się na odmienne poglądy; przetwarzamy coraz więcej informacji, ale coraz mniej rozumiemy świat i ludzi. W wywiadzie dla POLITYKI (8/17) kulturoznawca Mirosław Filiciak mówi: „Klasyczna wizja, że debata publiczna z udziałem mediów służy porozumieniu, rozsypuje się jak jakaś fantastyczna utopia”. Jednak gdyby nie szok wywołany przez skalę i realny wpływ tzw. podrobionych wiadomości w 2016 r., zapewne wcale byśmy tego nie zauważyli.
Zafrapowany poziomem dezinformacji, na której skorzystał Donald Trump, Craig Silverman (BuzzFeed) przyjrzał się temu, co się działo w mediach społecznościowych w kluczowych miesiącach minionego roku. Przeanalizował zaangażowanie (tj. liczbę reakcji), jakie wywoływały rzetelne doniesienia medialne i sfabrykowane narracje.