Nawet radykalni krytycy postępu technicznego niechętnie przesiedliby się znów z samochodów na dorożki, zamieszkali w domach pozbawionych elektryczności i stanęli za pługiem, odstawiając na bok traktor. Przywykliśmy do wygód i gdyby trzeba było z nich zrezygnować, uznalibyśmy to za katastrofę.
Przy okazji jednak straciliśmy z pola widzenia fakt, że ta nasza wygodna cywilizacja, choć niby taka nowoczesna, przynajmniej pod jednym względem funkcjonuje wciąż jak dwa wieki temu. Jej fundamentem są kopaliny energetyczne, których sposób pozyskiwania niewiele zmienił się od końca XIX w. Owszem, wydobywamy je szybciej i na znacznie większą skalę, ale nadal polegamy głównie na rezerwach energii gromadzonej przez miliony lat przez ziemską przyrodę. I wiele jeszcze dekad upłynie, zanim się od tych rezerw uniezależnimy. Niewykluczone zresztą, że wcześniej niektóre z tych zapasów zaczną się wyczerpywać, jako że na świecie przybywa szybko tych, którzy też chcieliby mieć własny samochód i prąd w mieszkaniu oraz obficie korzystać z dóbr, na których wyprodukowanie poszło mnóstwo energii.
Na początku było drewno
Cofnijmy się o 200 lat. Pierwsze maszyny przemysłowe, które pojawiły się w XIX w., były wprawiane w ruch energią pochodzącą ze spalania głównie drewna, węgla drzewnego i słomy. W 1840 r. udział węgla w produkcji energii wynosił zaledwie 5 proc., a dopiero w 1900 r. – nieco ponad 50 proc. Upłynęło zatem ponad pół wieku, zanim węgiel w skali globu zdobył dominującą pozycję wśród surowców energetycznych.
W poszczególnych krajach wyglądało to zresztą różnie. We Francji stało się tak już w 1875 r., w USA – w 1885 r.