Niezbędnik

Londyn. City i okolice

Policja metropolitalna bywa brutalna przy rozpędzaniu zamieszek ( na zdjęciu rozruchy z sierpnia 2011 r.), a nawet pokojowych demonstrancji. Policja metropolitalna bywa brutalna przy rozpędzaniu zamieszek ( na zdjęciu rozruchy z sierpnia 2011 r.), a nawet pokojowych demonstrancji. Mirrorimage Photos/Demotix / Corbis
Londyn to miasto najwyższych czynszów w Europie, najdroższych nieruchomości, drogiego transportu. Skomercjalizowane do cna, pazerne, zróżnicowane etnicznie, społecznie, materialnie. Ale wciąż przyciągające tysiące krajowych i cudzoziemskich imigrantów.
Bogate centrum Londynu, skrzyżowanie Oxford i Regent Street. Oxford Street to najmodniejsza ulica handlowa świata (rocznie kupujący wydają tu ponad 10 mld dol.) i najbardziej zanieczyszczone miejsce na świecie.Londonstills.com/Getty Images Bogate centrum Londynu, skrzyżowanie Oxford i Regent Street. Oxford Street to najmodniejsza ulica handlowa świata (rocznie kupujący wydają tu ponad 10 mld dol.) i najbardziej zanieczyszczone miejsce na świecie.

Londyn to w wyobrażeniu cudzoziemców coś w rodzaju pocztówki z odgrywaną na żywo przez 24 godziny na dobę komedią romantyczną „Notting Hill”. Po ulicach przechadza się nieporadny księgarz Hugh Grant wpadający co rusz na Julię Roberts, która zmęczona gwiazdorstwem, zakochuje się w bezpretensjonalności tytułowej, sympatycznej, artystowskiej dzielnicy.

W rzeczywistości „Notting Hill” to raczej film katastroficzny, w którym wszyscy wieloetniczni mieszkańcy miasta wyginęli w tajemniczym kataklizmie, a na powierzchni zostali tylko biali, piękni i bogaci. Zaś dzielnica Notting Hill może uchodzić za bezpretensjonalną i artystowską tylko w oczach milionerów – to dziś jedno z najdroższych miejsc Londynu, gdzie na nieruchomości stać tylko najbogatszych, choć jeszcze 35 lat temu była niemal slumsem. W latach 70. mieszkali tam artyści, którzy przyciągnęli mieszczaństwo – świetnie opisuje to film „Fucha” (1982) w reżyserii Jerzego Skolimowskiego, gdzie pod bezwzględną ręką szefa brygady polscy robotnicy bez wytchnienia remontują nottinghilliańską willę należącą do rodaka dorobkiewicza.

W dzielnicach takich jak Hackney

Stolica Wielkiej Brytanii to trzecie, po Moskwie i Stambule, największe miasto europejskie, liczące dziś 8,4 mln mieszkańców. To zarazem niemal szczyt jej populacji – ostatni raz była tak ludna tuż przed wojną. Po 1945 r. miasto stopniowo się wyludniało – mieszkańcy albo wyjeżdżali do południowych prowincji, albo byli przesiedlani do nowo budowanych miast – ekwiwalentów polskiej Nowej Huty – jak Milton Keynes, Stevenage czy Harlow. Ten odpływ trwał aż do późnych lat 80. XX w., potem przez następne dwie dekady mieszkańców Londynu znów zaczęło przybywać. Czas powrotu ludzi do miasta nie jest przypadkowy. Rządy Margaret Thatcher to „wojna z klasą robotniczą” i likwidacja tradycyjnego przemysłu. Londyn nadal działał wtedy jako jeden z największych portów w Europie, mieściły się w nim fabryki – w latach 80. ta infrastruktura zniknęła.

Co pojawiło się w zamian? Rozkwitł sektor finansów i nieruchomości. Doki zastąpiono megakosztowną dzielnicą finansową Canary Wharf, z siedzibami największych banków. Zmiany londyńskiej populacji były prostym skutkiem ekonomii thatcherystowskiej. Realny przemysł i pozostałe po nim puste przestrzenie w mieście zapełniono nowymi, ale tym razem sprywatyzowanymi mieszkaniami. Mało kto dziś o tym pamięta, ale Wielka Brytania po wojnie była najbardziej socjalistycznym, poza Szwecją, krajem w Europie Zachodniej, który ze względu na zniszczenia wojenne i rządy Partii Pracy wybudował ogromną liczbę mieszkań socjalnych. I choć do dziś wybudowane wtedy osiedla i bloki stanowią większość infrastruktury mieszkaniowej, to celowe jej niedofinansowanie i prywatyzacja spowodowały, że dziś Londyn jest miastem nie tylko najwyższych czynszów, ale też najdroższych nieruchomości w Europie. A lista oczekujących na mieszkania także należy do najdłuższych.

Od czasów powojennych, kto tylko mógł, uwiedziony ideą domku z ogródkiem, wynosił się z Londynu, zwłaszcza klasy średnie i wykwalifikowani robotnicy. Londyn lat 50. i 60. był miastem, w którym zostali tylko bardzo bogaci i bardzo biedni – głównie emigranci z Karaibów i Indii. Powodem, dla którego od lat 80. klasy średnie zaczęły wracać do stolicy, była jej przemiana z miasta biednych imigrantów znów w miasto zamożnych, z przemysłem finansowym, biurami, bankami. A prekursorami miejskiego stylu życia byli bitnicy, punki, artyści i hipsterzy, którzy zapuszczali się w ubogie dzielnice i torowali drogę mieszczaństwu. Do dziś zresztą hipsterzy pozostają pionierami londyńskiej gentryfikacji, zwłaszcza we wschodnich dzielnicach, takich jak Hackney.

Hackney to dziś przykład „organicznej gentryfikacji” – sytuacji, w której naturalnie, poprzez „prawo do kupna” i atrakcyjność miejsca od lat 80., nowi, bogatsi mieszkańcy i ci chętni, by tu zamieszkać, sprawili, że ceny czynszów idą w górę. Znacznie większy opór budzi „dyrygowana gentryfikacja”, w której władze dzielnicowe sprzedają, a często wręcz przekazują za darmo tereny osiedlowe deweloperom, którym daje się wolną rękę do wyburzania starych bloków i stawiania w ich miejscu nowych luksusowych mieszkań. Dawni mieszkańcy są „oddelegowywani” na przedmieścia albo wręcz na angielską prowincję bez prawa protestu. Najgłośniejsze procesy tego rodzaju miały miejsce lub trwają nadal w południowych gminach przy Tamizie, Southwark i w Tower Hamlets tuż obok Canary Wharf, gdzie nieopodal najbogatszych banków zezwala się na rozkład społeczny zubożałej, bezrobotnej ludności (głównie pakistańskiej), aby tym łatwiej wyburzyć zamieszkane przez nią bloki. Dziś średnia wieku w Tower Hamlets jest o 10 lat niższa niż w odległym o kilka kilometrów Kensington – sytuacja niewyobrażalna w zamożnej Europie. Osiedla są albo burzone bez względu na wartość architektoniczną (przypadek Heygate), a jeśli są w dobrym stanie, ich wysmakowany modernizm adaptowany jest na atrakcyjne, modne i drogie apartamenty.

W Hackney obecność hipsterów spowodowała, że tradycyjna ludność karaibska i pakistańska zaczęła się wyprowadzać. A dla mających kompleks na punkcie Berlina aspirujących nuworyszy pootwierano tam zupełnie niepasujące do Londynu kawiarenki z Wi-Fi i wymyślnymi wegańskimi kawami za 5 funtów. Dla gastronomii i kultury picia w tym mieście znacznie bardziej typowe są puby i zakładane od drugiej wojny przez włoskich emigrantów cafes lub chippies (frytkownie) oferujące proste smażone dania z nieśmiertelnym Full English Breakfast na czele. Te, będące często arcydziełami funkcjonalnego modernistycznego designu, knajpki powoli znikają z centrum na rzecz kolejnych sieciówek Starbucksa i Costy czy drogich restauracji. Chippies to ślad dawnego Londynu, który wcale nie był miastem tylko dla bogatych. To miejsca przypominające o jego kulturze robotniczej, której przykładem były właśnie te pożywne tanie dania konsumowane na modernistycznych stołkach w centrum miasta.

Stolica pieniądza i multikulti

Być może starsi czytelnicy pamiętają serial „Capital City”, w którym jako znerwicowana fińska maklerka Sirkka brylowała polska aktorka Joanna Kańska. „City” w tytule odnosiło się nie do samego miasta, ale też do dzielnicy finansowej Londynu, będącej największym w tej części globu centrum finansowym, de facto dyktującym warunki reszcie Europy (choć po kryzysie finansowym w 2008 r. długi banków zostały wykupione przez państwo). Dziś powraca krytyka, że „wartości City” zdominowały całą Wielką Brytanię.

Londyn jest dziś symbolem wyzysku dla biedniejszej i uperyfernionej przez popularną jak nigdy stolicę reszty kraju. To w stronę Londynu następuje odpływ profesjonalistów i talentów (tzw. brain drain) oraz kapitału. UK jest jedynym poza krajami Europy Wschodniej państwem, które pobiera subsydia unijne dla biedniejszych obszarów. A Brytyjczycy są społeczeństwem największych nierówności w Europie.

Tu również mieszka dziś największa liczba emigrantów ekonomicznych z Polski. Obok polskiej klasy pracującej i wykwalifikowanych specjalistów, również z wyższym wykształceniem (często pracujących w brytyjskiej służbie zdrowia), dużą grupę emigrancką stanowią polscy studenci. Nasi rodacy doskonale wtapiają się w tkankę miasta, najbardziej widocznymi znakami ich obecności są rozmaite, mieszczące się raczej z dala od centrum, Osiedlaki i Polskie Sklepy (w Elephant&Castle jest legendarny już Bar Mleczny, do którego schodzą się okoliczni imprezowicze). Kolejnym znakiem rozpoznawczym jest język – polski to dziś drugi najpopularniejszy język Londynu. Dialektów indyjskich jest kilka, polski zaś słyszy się cały czas na ulicach i w kawiarniach, choć raczej od serwujących tam kelnerów. Jednak Londyn jest miastem zbyt wielkim, zbyt różnorodnym, o zbyt bogatej historii i wielokulturowości, aby jedna grupa emigrancka, w dodatku tak świeża, zmieniła jego charakter.

A multikulturalizm to jedna z jego najmocniejszych, najbardziej pozytywnych stron, wynik politycznych zwycięstw. Jeśli jeszcze w latach 60. czy 70. na porządku dziennym były tu rasistowskie hasła wyborcze (jak np. skandaliczne konserwatywne hasło z końca lat 60. „Głosuj na Partię Pracy i weź sobie Murzyna za sąsiada”, którego torysi oficjalnie się wyparli) i dyskryminacja, to walka polityczna, demonstracje zarówno społeczności karaibskiej (dziś już raczej afrykańskiej), jak i walka aktywistów LGBT sprawiła, że dziś Wielka Brytania, a zwłaszcza Londyn są prawdopodobnie najmniej dyskryminacyjnym, najmniej podlegającym segregacji rasowej i najmniej homofobicznym miejscem w Europie. Multietniczni mieszkańcy wywalczyli to sobie kolejnymi kampaniami i agitowaniem, co często kończyło się zamieszkami na tle rasowym (o tej w Notting Hill w 1976 r. Joe Strummer z The Clash napisał piosenkę „White Riot”, zainspirowała ona organizatorów dorocznego karnawału).

Homoseksualizm został zdekryminalizowany w latach 60. przez laburzystów (którzy uchwalili też prawo do aborcji i ułatwili uzyskanie rozwodu). W latach 80. geje i lesbijki walczyli jeszcze z homofobicznym prawem przeciwko „promocji homoseksualizmu” (nie wolno było mówić o nim w szkołach czy w mediach). Dziś w Londynie, a zwłaszcza w Soho, nie ma nic bardziej banalnego niż widok dwóch chłopaków czy dziewczyn trzymających się za ręce, choć zdarza się też backlash – niedawno skandal wzbudziło wyproszenie z pubu dwóch całujących się mężczyzn. Londyn pozostaje wciąż celem podróży wielu osób homoseksualnych z Polski, zmęczonych ostracyzmem w kraju.

Scena gwałtownych protestów

Zamieszki i niepokoje nie są jednak sprawą przeszłości. Podobnie jak brutalność policji. W ostatnich latach Londyn znów był sceną wielkich protestów. Podczas demonstracji przeciwko szczytowi najbogatszych krajów G20 w 2009 r. (a więc w apogeum kryzysu finansowego) na skutek pobicia przez policjanta zmarł sprzedawca gazet Ian Tomlinson. Zimą 2010 r. wybuchł protest studentów po tym, jak czesne zostało podniesione do minimum 9 tys. funtów rocznie. Policja pobiła wtedy wielu protestujących, jednego z nich, Alfie Meadowsa, ledwie odratowano. W sierpniu 2011 r. miastem wstrząsnęły zamieszki, które wybuchły, gdy policja podczas próby aresztowania zastrzeliła 29-letniego czarnoskórego Marka Duggana (podejrzewali, że ma broń).

Policja metropolitalna słynie z brutalności, używania armatek wodnych i barykadowania protestujących na długie godziny – metod, których nie powstydziłyby się reżimy uznawane w Europie za „niedemokratyczne”.

Zamieszki z 2011 r. zostały jednak jednoznacznie potępione przez konserwatystów, uznających kilkudniowe plądrowanie sklepów i rozruchy za akty kryminalne, a ich uczestników ukarano nieproporcjonalnie surowo. Złapani złodzieje, nawet jeśli udowodniono im tylko kradzież butelki wody, dostali kilkuletnie wyroki. Podobnie nieproporcjonalnie zostali ukarani studenci biorący udział w pokojowych protestach, którzy, mimo że zostali pobici przez policję, odpowiadali za „stworzenie zagrożenia dla funkcjonariuszy”.

Zamieszki z 2011 r. początkowo interpretowano jednoznacznie rasowo jako zemstę czarnej „podklasy” za śmierć jej przedstawiciela. Po kilku dniach rozprzestrzeniły się jednak na inne angielskie miasta: Birmingham, Liverpool, Manchester i Bristol, podważając tę uproszczoną interpretację. Choć trudno usprawiedliwiać akty przemocy i wandalizmu, jest jasne, że niezadowolenie narastało latami, kiedy pogarda dla niezamożnych rosła, podobnie jak społeczna anomia. Pozbawieni pracy, zasiłku, zgettoizowani mieszkańcy, którym grozi wyrzucenie z domu, reagowali gwałtownie na akcje policji.

Ostatnio na zlecenie firmy o wiele mówiącej nazwie The View From the Shard (Widok z Odłamka – czyli najnowszego, szklanego londyńskiego megawieżowca z superdrogimi biurami i apartamentami, autorstwa Renzo Piano) dokonano badań, według których co piąty mieszkaniec Londynu chciałby jego uniezależnienia od reszty Wielkiej Brytanii. Shard jest dziś najwyższym budynkiem w Europie – mierzyć mogą się z nim tylko wysokościowce Moskwy. I choć to niewiarygodne, to właśnie do Moskwy upodabnia się dziś Londyn najbardziej. Turbokapitalizm, oligarchowie z Europy Wschodniej zamieszkujący najdroższe apartamenty, nieprzejrzyste i niekontrolowane interesy wielkiego biznesu – ten niezależny Londyn, w którym wszystko zostałoby stworzone dla milionerów, jest bliski faktycznej realizacji.

Londyńska zaraza

Mimo to strumień imigrantów wszystkich nacji wciąż tu płynie, nie zważając na bardzo wysokie koszty życia, czynszu czy transportu – najdroższego w Europie. Bilety na metro, kolej, autobus stale drożeją – i to mimo zrenacjonalizowania transportu kilka lat temu. Ten wzrost cen jest wynikiem m.in. nakładów na budowę nowych odcinków komunikacyjnych (np. wielkiego projektu naziemnego metra, Crossrail, mającego odciążyć sparaliżowane podczas godzin szczytu miasto), a także strategii obecnego burmistrza Borisa Johnsona. Postaci wielce kontrowersyjnej, której znaczenie dla Londynu jest chronicznie przeceniane.

Johnsonowi, politykowi torysów, udało się zdetronizować wieloletniego mera brytyjskiej stolicy (2000–08) Kena Livingstone’a. Tego „czerwonego Kena”, który jako szef Rady Londynu w kluczowych latach 80. stawił czoła Thatcher i jako mer utrzymywał ceny transportu miejskiego na niskim poziomie (benzyna pochodziła z Wenezueli od Hugo Chaveza), bronił mieszkań komunalnych, ograniczył emisję spalin (dziś centrum Londynu, słynna Oxford Street, została uznana za najbardziej zanieczyszczone pojedyncze miejsce na świecie), nie mógł jednak powstrzymać prywatyzacji.

Pozbawiony dawnych subsydiów na budownictwo mieszkaniowe, Livingstone rozpoczął coś, co okazało się londyńską zarazą – związał się z prywatnymi deweloperami, licząc, że będą także budować mieszkania komunalne. Ci jednak ani myśleli budować cokolwiek, co nie przynosi zysku.

Tak też stało się z inwestycjami olimpijskimi – projektem nastawionym na prywatyzację np. gminy Newham, „oczyszczenie” jej z dawnych domów i ich mieszkańców, by ostatecznie zrobić miejsce dla nowych, kolorowych yuppie-dromów (popularna nazwa plastikowych bloków dla aspirującej klasy średniej). Niestety, cyniczny idealista Ken ucierpiał na fali zjawisk lat 2000 – bańki kredytowej, galopującej prywatyzacji, skandali łapówkowych w macierzystej Partii Pracy. Przegrał niewielką różnicą z Borisem Johnsonem, którego zwycięstwo zwiastowało zmierzch dawnej prospołecznej polityki.

Johnson wzmocnił tendencje utrzymujące się od dawna: najważniejsze to sprywatyzować, co się da. Budownictwo mieszkaniowe oddać deweloperom. Urządzać spektakularne imprezy, jak królewskie jubileusze czy olimpiadę.

I w gruncie rzeczy nie wymyślił dla Londynu nic nowego. Nawet kojarzone z nim miejskie rowery to stary pomysł Kena Livingstone’a. Johnson pogłębił natomiast złe skutki pomysłów swego poprzednika na ratowanie infrastruktury. Bo nawet jeśli nie dało się powstrzymać udziału deweloperów w budowaniu miasta, to obecny wygląd Stratfordu, gdzie odbywała się olimpiada – bombastyczne centrum handlowe Westfield i tandetne budownictwo na tle kiczowatej sztuki publicznej – potwierdza, że nawet najbogatsze metropolie nie mają dziś takiego pomysłu na siebie, który dorównywałby wielkim projektom przeszłości, łączącym funkcje społeczne i komercyjne. Zostały tylko te drugie.

Cierpi na tym Londyn lokalny, niewidoczny dla turystów przykutych do Trafalgar Square i Tate Modern (warto dodać, że największe atrakcje turystyczne w Londynie są za darmo. To dzięki New Labour, która po wygranej w 1997 r. zadecydowała, że we wszystkich placówkach narodowych nie ma opłat za ekspozycje stałe. Dofinansowuje się je m.in. z Loterii Narodowej).

W dzielnicach takich jak Woolwich mieszkańcy są coraz bardziej zaniedbywani. Tam zamyka się centra społeczne i biblioteki, a w zamian buduje Tesco. W ciągu kilku lat w Woolwich miały miejsce zarówno zamieszki, jak i brutalne zabójstwo żołnierza armii brytyjskiej Lee Rigby’ego, zaszlachtowanego przez samozwańczych dżihadystów. To dwa symbole tragicznego klinczu miasta.

Niestety, nie ma dziś nic, co Londyn budowałby bezinteresownie i pro publico bono. Znakiem czasów niech pozostanie kolej linowa w Greenwich (łączy dwa brzegi Tamizy, uruchomiono ją na miesiąc przed olimpiadą), którą Boris Johnson zbudował za pieniądze oligarchów z Emiratów Arabskich – dziś świeci pustkami. Czy postępujące przekazywanie miasta do dyspozycji najbogatszych potwierdzi wizję z Notting Hill? Nawet jeśli wygrałaby w mieście Partia Pracy, która odnotowała tu niedawno wzrost poparcia, to możliwości zmiany polityki są dziś mizerne. Może dlatego Londyn stanowi dziś niewyczerpaną pożywkę dla hollywodzkich filmów katastroficznych, jak „Ludzkie dzieci” czy „28 dni później”. Łatwiej sobie dziś wyobrazić apokalipsę niż zmiany na lepsze.

***

Drogowskazy

Rok założenia/prawa miejskie: 50 r./1067 r.

Liczba ludności: 8,4 mln

Pod względem liczby ludności: 27 aglomeracja miejska na świecie

Powierzchnia: 1582 km kw.

Zieleń miejska zajmuje: 11 proc. powierzchni

PKB/mieszkańca: 55,6 tys. dol.*

Średnie miesięczne zarobki: 3940 dol.**

Burmistrz: Boris Johnson 

(*) 2010 r. Greater London; (**) 2013 r.

Niezbędnik Inteligenta „Miasta i ludzie” (100086) z dnia 03.11.2014; Portrety światowych metropolii; s. 30
Reklama
Reklama