Uczy pan nadziei?
Spotykam się z rodzinami adopcyjnymi z całej Polski. Prowadzę konsultacje i warsztaty. Przyjeżdża na przykład mama z adoptowanym 14-latkiem, już praktycznie bez nadziei na to, że będzie między nimi dobrze. Matka nie potrafi się porozumieć z synem. Stąd pytania: dlaczego jest tak źle? kto zawinił? Chłopiec jest zdrowy, ale okazuje się, że to dziecko ma za sobą lata burzliwych przejść, porzuceń, utratę rodziców biologicznych, wystawienia na różnego rodzaju toksyczne zagrożenia. W takiej sytuacji nadzieją jest pokazanie matce, że on jest coś wart. A chłopcu – że ona go kocha.
Tak po prostu?
Nic nie jest po prostu, ale od czegoś trzeba zacząć. Na początek robimy listę mocnych stron dziecka. Dopiero potem przechodzimy do tego, co jest brakiem. Czasem okazuje się, że chodzi o problem rodzica.
Wtedy poszukujemy wspólnego języka, nadajemy problemowi perspektywę. Trzeba powiedzieć tym ludziom: interesujecie mnie i interesuje mnie, co się z wami dzieje. Wkrótce znowu się spotkamy. Dostaniecie na ten czas pewne zadania do wykonania. Macie przed sobą drogę do przejścia. Wtedy pojawia się nadzieja, która może uleczyć ten miłosny zawód.
Zawód miłosny?
Do adopcji trafiają dzieci po przejściach. Rzadko w pełni zdrowe. Nawet te zdrowe w sensie cielesnym są głęboko poranione psychicznie. Jeśli się o tym wie, pojawia się nadzieja. Natomiast kiedy się to zlekceważy albo odrzuci, to mamy zawód. Bo dziecko nie jest takie, jakie miało być! A przecież ono jest, jakie jest, i zadaniem rodziców jest się do niego dostroić. Nie mogą powiedzieć mu na samym początku: słuchaj, tu się inaczej gra, w tej orkiestrze... Muszą zejść do parteru, do jego kompetencji, potrzeb i braków.