AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – Sztuczny człowiek pojawił się w kulturze wraz z mitem o Prometeuszu i Pigmalionie. W średniowieczu doszły homunkulusy alchemików i Golem kabalistów. A w oświeceniu potwór Frankensteina, który dał początek rzeszom robotów, cyborgów i androidów. Skąd ta potrzeba tworzenia kolejnych form sztucznego człowieka?
MAGDALENA RADKOWSKA-WALKOWICZ: – Po pierwsze, jest on jak lustro, które odbija człowieczeństwo. Służy więc samopoznaniu. Dzięki niemu człowiek utwierdza się w przekonaniu, że jest istotą najdoskonalszą, albo przeciwnie – dowiaduje się, że jest lalką, którą bawi się jakiś reżyser życia. Najczęściej definiuje się go jako Boga, ale można też o to podejrzewać np. korporacje, bo sztuczny człowiek, towarzyszący nam od początków myślenia symbolicznego, ewoluował. Po drugie, figura ta doskonale opowiada o relacjach ludzi z Bogiem, naturą, ciałem czy czasem. Stworzenie jej w wyobraźni lub laboratorium jest próbą mierzenia się z podstawowymi pytaniami ontologicznymi: kim, dlaczego i po co jesteśmy?
W dodatku można się uznać za kreatora życia.
…lub wtórnego demiurga, jak pisał Bruno Schulz w „Sklepach cynamonowych”, których bohater, zafascynowany manekinami krawieckimi, podejrzewa, że kryje się w nich życie. To zresztą kolejna ważna przyczyna pojawienia się idei sztucznego człowieka, który ma być odpowiedzią na pytania, czym jest materia i co można z niej zrobić? Większość dzieci, bawiąc się lalkami, nie wątpi, że prowadzą one sekretne życie, ale w dorosłych przypuszczenie to budzi niepokój, który odzwierciedlają horrory o ożywających pajacach i klownach. Co prawda w odczarowanej epoce nie pojmuje się już Stwórcy tak dosłownie jak kiedyś, ale wchodzenie w jego kompetencje nadal czyni z człowieka bluźniercę.