Violetta Krasnowska: – Przed chwilą, podczas spotkania z młodzieżą warszawskiego liceum, wspomniał pan o swoich aktorskich początkach. Szkolny teatr, krakowska PWST, zaraz po dyplomie angaż w Teatrze Narodowym. Tam spodziewał się pan czerwonych dywanów. Nie było ich, stąd frustracja. No i poszedł pan w gaz, na długo. Ucierpiało pana ego?
Lech Dyblik: – Powiedziałbym raczej o niespełnieniu ogromnych oczekiwań. Każdy startując w show-biznesie, a i w innych dziedzinach też, myśli o sukcesie. Kiedy się kończy szkołę teatralną i ma się tych dwadzieścia parę lat, jedyne, co wchodzi w grę, to wielka światowa kariera. Następne lata są latami ciężkiej próby, ponieważ oczywiście najczęściej okazuje się, że rzeczywistość nie jest taka, jak myśleliśmy.
Ale czy wybór tej profesji nie świadczy o dużym ego?
Mogę mówić tylko o sobie. Ja miałem potrzebę akceptacji. To, kim jestem, nie wystarcza – myślałem jako nastolatek; muszę się wykazać czymś wybitnym, żeby koledzy mnie lubili i żeby świat mnie doceniał. Chciałem być na pierwszym planie, krótko mówiąc. Ale myślę, że powodem nie była chęć zaistnienia w show-biznesie, lecz przeświadczenie, że dopiero dokonując rzeczy niezwykłych, zostanę zauważony, zaakceptowany.
Czyli małe ego?
Tak, absolutnie niska samoocena. Zresztą ona stymuluje, co udowodniono naukowo. Dotykamy tu przy okazji zagadnienia pychy: jest kilkanaście jej stopni i chyba siódmy jest taki, że człowiek staje się niezwykle ambitny.
Do Krakowa dostał się pan za pierwszym podejściem.
Zresztą na 6. miejscu, bardzo dobrym, prawie na podium.
Jak pan przekonał egzaminatorów, że nadaje się na aktora?
Ja ich nie przekonałem, ja ich ująłem.