Podział na rzekomo racjonalnych mężczyzn i emocjonalne kobiety, które należy odgrodzić od polityki, zaczął się w gruncie rzeczy wraz z historią ludzkości. Starożytni Rzymianie za wszelką cenę usiłowali dowieść, że dyskwalifikuje je pudicitia, infirmitas, fragilitas, forensium rerum ignorantia – wstydliwość, słabość, płochość, nieznajomość spraw publicznych.
Historię polityczną świata zdominowało przekonanie mężczyzn, że to właśnie nadmierna emocjonalność, skłonność do manipulacji, zazdrość i zajadłość kobieca przyczyniać się miały do gmatwaniny na scenie politycznej. W pamięci Meksykanów przetrwała niechlubna pamięć o konkubinie Corteza, która pomogła od 1519 r. rozbić imperium Azteków – jej imię, Malintzin, dotychczas oznacza w Meksyku zdrajcę. A przecież bez znajomości języków i umiejętności negocjacji rzekomo prymitywnej Indianki konkwista hiszpańska byłaby jeszcze bardziej okrutna.
W Rzymie, owszem, bez końca przypominano, że to wiarołomna Helena wywołała wojnę trojańską; że kazirodcza zbrodnicza intrygantka Kleopatra egipska uwiodła Cezara, Pompejusza i Antoniusza; że Teodora, żona cesarza Justyniana w V w., wedle przekazu kronikarza Prokopiusza z Cezarei, była wyuzdaną dziwką, nim została cesarzową. Lecz polityczna potęga kobiet była oczywista; np. pierwszy princeps August Oktawian do każdej rozmowy z żoną Liwią przygotowywał się starannie, na piśmie. Podejrzewano ją wszak o prowadzenie zbrodniczej gry w celu wprowadzenia na tron cesarski syna z pierwszego małżeństwa – Tyberiusza.
Nigdy więc nie udawało się usunąć kobiet zupełnie poza obręb życia publicznego. Każda epoka wytworzyła swoisty wzorzec ich obecności w polityce.