Kilka miesięcy temu świat obiegła wiadomość o śmierci 21-letniego stażysty w banku Merill Lynch w londyńskim City. Zasłabł pod prysznicem, po przepracowaniu non stop 70 godzin. A media przy okazji pisały, że ambitni absolwenci uczelni są gotowi do skrajnych poświęceń, aby tylko znaleźć atrakcyjną pracę, otwierającą drogę do kariery i dużych zarobków. I że takiej postawy się od nich oczekuje. W Polsce dwa lata wcześniej głośno było o 52-letnim anestezjologu, który z dyżuru w szpitalu przechodził na dyżur w pogotowiu ratunkowym. Był zmęczony, znajomym powtarzał, że nie zawsze w życiu mamy wpływ na wszystko. Zmarł podczas piątego dyżuru z rzędu. Wcześniej zdarzało mu się dyżurować nawet przez siedem dób. Żeby zarobić? Żeby utrzymać się w dwóch miejscach pracy na wypadek, gdyby któreś się posypało? Jedni chcą być najlepsi, inni tylko nie wypaść z obiegu, bo słyszą: na twoje miejsce czeka dziesięciu chętnych. Cywilizacja rywalizacji.
Jaką drogą?
W 1998 r., kiedy dopiero oswajaliśmy się z neoliberalnym systemem gospodarczospołecznym, w którym rywalizacja odgrywa kluczową rolę, na łamach „Przeglądu Psychologicznego” pisali o niej Tadeusz Tyszka (znawca psychologii ekonomicznej) i Dariusz Doliński (psychologia wpływu społecznego).
Prof. Tyszka skoncentrował się na blaskach rywalizacji, podkreślał jej powszechność w społeczeństwach, w których znakomita większość z nas chciałaby żyć. Odwoływał się do złych doświadczeń, które Polacy wynieśli z czasów komuny. Eksponował pożytki związane z rynkiem – aby pokonać konkurenta, przedsiębiorcy unowocześniają produkcję, obniżają koszty i ceny.