Przez stulecia frazeologia obrosła zwrotami każącymi nam wyrabiać sobie opinię o innych na podstawie tego, co dzieje się w obrębie między brodą a czubkiem głowy: śmiejące się oczy, zacięte usta, kręcić nosem, marsowe czoło itd. Wykształciła się nawet profesja fizjonomisty, który w temacie czytania z twarzy podpierał się szczególną wiedzą, doświadczeniem, intuicją. W formie ponurej antropometryczne pomiary twarzy poprowadziły ludzkość w stronę wniosków służących odróżnianiu Aryjczyków od innych narodów. Całe rzesze psychologów, antropologów, ale i filozofów pochylały się nad pytaniem: co możemy wyczytać z twarzy? Uznając ją intuicyjnie za furtkę uchyloną do wszystkiego co w ludzkim życiu ważne: zagadek osobowości, intencji, przeżyć, uczuć, temperamentu, nastrojów, relacji interpersonalnych.
Nic więc dziwnego, że także historia sztuki wprost kipi od dzieł, których głównym tematem była ludzka fizys. Ba, można by zaryzykować tezę, że był to temat najważniejszy, daleko wyprzedzający w rankingu artystycznych fascynacji wszelkie te martwe natury, pejzaże, sceny rodzajowe, akty itd. Wszak nie bez przyczyny spoglądając na najsłynniejszy obraz świata, śledzimy nic innego, jak uśmiech tajemniczej modelki. I trudno wyobrazić sobie dzieje sztuki bez tych wszystkich wizerunków, od tajemniczych portretów z Fajum, przez eleganckie popiersia weneckiego renesansu, przejmujące autoportrety starego Rembrandta, bogactwo nastrojów u Velazqueza czy Goi itd. Długo by zresztą wymieniać.
Przyszedł jednak wiek XX, który wszystko zakwestionował, przenicował i zaczął budować na nowo. Nie oszczędzając też twarzy. Hasło do natarcia rzucił niezawodny burzyciel Pablo Picasso, a wzorem stały się „Panny z Avignon”. Rozpoczęty przez niego proces dekonstrukcji twarzy do skrajności doprowadził z czasem amerykański artysta George Condo.