Ludzie z korbą
Jak odżyła polska branża rowerowa. Byłby z tego dobry scenariusz na serial
Potencjalny serial o branży rowerowej w Polsce musiałby umiejętnie łączyć w sobie elementy dramatu społecznego i całymi garściami czerpać z „Dynastii”. Na rowerach powstało kilka fortun. A ostatnie dwa lata jeszcze te fortuny utuczyły. Od czasu pandemii sprzedaż rowerów poszybowała. Ceny zresztą również.
Z drugiej strony bardziej wyczulony w ironii scenarzysta mógłby celować w scenę, w której dyrektor fabryki osobiście zrywa z roweru naklejkę z nazwą własnej firmy i zamienia ją na obcobrzmiącą w stylu Voyager, bo klient w życiu nie kupiłby polskiego roweru. I byłaby to scena jak najbardziej prawdziwa. Po niemal 30 latach od spektakularnej plajty polska branża rowerowa odżyła. Ale nosi ślady po przejściach i trudnym rodowodzie.
Milion
Polscy producenci rowerów już w fazie wczesnokapitalistycznej nieźle zarabiali złotówki, sprzedając Polakom rowery ich marzeń, w cenach z ich realiów – czyli siermiężne górale z najniższej półki. Ciężkie i szybko rdzewiejące rowery, które ratował modny wygląd, obowiązkowe przerzutki i bajeranckie naklejki. Teraz marzenie branży sprowadza się do wyprodukowania miliona rowerów rocznie. I jest już bliskie spełnienia.
Tyle, a nawet dużo więcej już się udawało w Polsce wyprodukować. I to za czasów gospodarki niedoborów. W grudniu 1980 r. z linii produkcyjnej firmy Romet zjechał, a właściwie został zdjęty, rower numer 1 milion 139 tys. Sukces przyćmiewał żart, że brakujący do okrągłej liczby tysiąc został rozkradziony. Co nie do końca musiało być żartem. Z pewnością był to jednak sukces. Kiedy w 1948 r. powołano do życia Zjednoczone Zakłady Rowerowe w Bydgoszczy, w całej Polsce jeździło zaledwie 1,2 mln rowerów. Cena sukcesu była jednak wysoka.
– Warunki pracy mieliśmy bardzo złe.