Rankiem 21 grudnia 2018 r. Andreas Schreiter z kolegami wyjechał na powierzchnię szybu. Czekał na nich prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier, tłum oficjeli. Patrzyły całe Niemcy. A oni dali Steinmeierowi czarny jak smoła kawał węgla, który z daleka wyglądał jak kawał serca. I jeszcze ukradli show, bo się zbiorowo popłakali. Kamerzyści robili, co mogli, żeby skupić uwagę na przemawiającym prezydencie, który wygłosił godną i podnoszącą na duchu mowę pożegnalną dla niemieckiego górnictwa węgla kamiennego. Jednak ciągle miał jakiegoś chlipiącego górnika w tle. W ten nie do końca zaplanowany sposób przebiegła uroczystość zamknięcia kopalni Prosper-Haniel w Bottrop. Ostatniej kopalni węgla kamiennego w Niemczech. Wszystko, co wydarzyło się przedtem, było już po niemiecku zaplanowane 11 lat wcześniej, dlatego zamykanie kopalni przebiegło tak gładko.
Półtalerz
Czarne chmury nad niemieckim węglem gromadziły się już od lat. Zaczęło się banalnie od zastępowania parowozów lokomotywami spalinowymi, a później elektrycznymi. Górnicy, których w 1957 r. było w Niemczech 607 tys., potrafili zdecydowanie wyrażać swoje niezadowolenie. Ale cofnąć postępu nie potrafili. Tak jak nie potrafili cofnąć trendu odchodzenia od pieców węglowych i zastępowania ich piecami olejowymi. Górnicy pogardliwie mówili, że ludzie wybierają piece olejowe, bo nie chcą sobie ubrudzić rączek. Ale w odpowiedzi słyszeli, że ludzie nie chcą sobie brudzić płuc. I na ten argument jakoś trudno było odpowiedzieć racjonalnie, więc związki odpowiadały nieracjonalnie i mniej więcej co 10 lat górnicy wychodzili na ulice.
Jednak konsumpcja węgla malała, a koszty wydobycia rosły. Niemiecki węgiel był dobrej jakości, ale trzeba było po niego sięgać coraz głębiej. Średnia głębokość niemieckiej kopalni zaczęła przekraczać kilometr. W Europie tylko w Rosji i Ukrainie schodzono głębiej. Tyle że Niemcy stawiali na bezpieczeństwo, a tamci stawiali na wydobycie. Ciężko było podjąć taką konkurencję. W efekcie w latach 80. zeszłego wieku do jednego miejsca pracy w niemieckim górnictwie dopłacano prawie 50 tys. marek rocznie.
Nawet pomijając wątek dotacji, dalsze wydobycie mijało się z celem, bo – jak obliczali ekolodzy – kolejne miliardy marek państwo traciło przez choroby wywołane smogiem i w wyniku degradacji środowiska naturalnego. Jak wynikało z obliczeń, samo Essen zapadło się o 11 m i dalsze wydobycie zaczynało grozić katastrofą. W 1986 r. zapadła symboliczna decyzja o zamknięciu kopalni Zollverein w Essen. Perły w koronie niemieckiego górnictwa. Największa na świecie, najbardziej wydajna, najlepiej zaprojektowana. Żadne z tych „naj” nie uratowało kopalni przed zamknięciem. W 2001 r. postanowiono, że budynek zakładu płukania węgla zamieniony zostanie na muzeum techniki Zagłębia Ruhry – Ruhr Museum. Tworząc kolekcję, muzealnicy „mocno wychylili się przez okno” – jak mówią Niemcy. Eksponatem otwierającym wystawę są zniszczone przez pył i zatopione w formalinie płuca górnika, który zmarł na pylicę. Jest tam również talerz do zupy z domu państwa Ritter z Kirchhellen, górniczej dzielnicy Bottrop. Talerz, który od 1970 r. pani domu napełniała tylko do połowy, ponieważ w wyniku szkód górniczych ich dom był tak przechylony, że po nalaniu do pełna zupa wylewała się na stół i ściekała na podłogę.
To, co w Niemczech stawało się częścią muzealnej wystawy w Ruhr Museum, w Polsce ciągle było i jest częścią codzienności. Budynek Szkoły Podstawowej nr 20 w Rudzie Śląskiej tak się przekrzywił w wyniku szkód górniczych, że szkołę trzeba było podnieść o 117 cm, a do wejścia dobudować siedem schodów. Domów, w których zupę leje się do połowy talerza, na Śląsku nikt nawet nie próbował policzyć.
Wypychanie
Polski górnik Kornel Lichtenstein do Niemiec przyjechał po dużego fiata. Kolega dał mu cynk, że w RFN można takiego kupić za bezcen od tych Polaków, którzy sobie nagle przypomnieli, że są Niemcami. Pod koniec lat 70. z Polski wyjeżdżały tysiące ludzi, którzy byli w stanie udowodnić niemieckie korzenie. Polacy przyjeżdżali fiatami. I szybko przesiadali się do opli. A fiaty stały i niszczały. I tu pojawia się Kornel, który w czerwcu 1980 r. pojechał upolować takiego fiata. Dwudniowa wiza tranzytowa zamieniła się w 41 lat pobytu i niemieckie obywatelstwo.
Tym bardziej że Kornel szybko dostał pracę w górnictwie. W kopalniach szukali wykwalifikowanych sztygarów, a on miał przepracowane ponad 15 lat w kopalni Śląsk. Trafił w moment, bo kilka lat później klimat wokół górnictwa diametralnie się zmienił. – Niemcy już w latach 90. wypychali górników z zawodu. Na tablicy ogłoszeń wisiały oferty pracy poza branżą, a kopalnia gwarantowała, że przez pół roku będzie dopłacała różnicę w wynagrodzeniu. I jak się komuś nie spodoba praca na ziemi, to będzie mógł wrócić pod ziemię – wspomina Lichtenstein.
Ludzie niechętnie z tego korzystali, bo górnictwo dawało wcześniejsze i sowite emerytury. A wręcz na nie wypychało. – Kiedy skończyłem 49 lat, wezwał mnie dyrektor i powiedział, że czas, żebym odpoczął. Tym bardziej że na moje miejsce mają już młodszego sztygara z innej likwidowanej kopalni – opowiada Lichtenstein. – Oczywiście mogłem się nie zgodzić, ale dyrektor powiedział, że wtedy to chyba będzie mnie musiał wysłać na badania psychiatryczne, że odrzucam świetną ofertę. Lichtenstein przeszedł więc na emeryturę. Najpierw na pomostową. Później specjalną, wypłacaną częściowo przez zakład pracy i specjalny fundusz. A od 60. roku życia pełną. I – jak twierdzi Lichtenstein – bardzo satysfakcjonującą.
O takie rozwiązanie zażarcie walczyły związki zawodowe. W 1997 r. rząd usiłował radykalnie zredukować zatrudnienie w górnictwie, obiecując nawet po 200 tys. marek jednorazowej odprawy. – Byli tacy górnicy, którym te odprawy bardzo się podobały. Ale nasze stanowisko było takie, że górnicy nie znają się na inwestowaniu ani na interesach. Pieniądze szybko się rozejdą, a oni zostaną z niczym. I znowu trzeba będzie się martwić, co zrobić z górnikami – mówi Klaus Hüls, który negocjował z rządem z ramienia górniczych związków zawodowych.
W tym samym czasie polski rząd przyjął program redukcji zatrudnienia w górnictwie w latach 1998–2002. Na 102 tys. górników, którzy w tym czasie odeszli z zawodu, ponad połowa zdecydowała się na wariant z jednorazową odprawą w wysokości 37 tys. zł. – Zaledwie 2 proc. ankietowanych przez nas górników wydało te pieniądze w sposób nierozsądny. Pozostali inwestowali je głównie w remonty, podniesienie stopy życiowej poprzez zakup samochodu albo spłatę zadłużenia – mówi socjolog prof. Marek Szczepański, który prowadził szerokie badania nad zachowaniami byłych górników. – Wiele osób próbowało podejmować inicjatywę gospodarczą. Ale oferowana kwota była za niska na działanie wykraczające poza przysłowiową pijalnię piwa. Górnikom zabrakło ekonomicznej smykałki, żeby jednoczyć kapitał i tworzyć biznesy dające sensowną stopę zwrotu.
Godność
W 2001 r. do jednego miejsca pracy w niemieckim górnictwie podatnicy dopłacali już ponad 80 tys. euro rocznie. Całkowita likwidacja branży była jedynie kwestią decyzji. Zapadła w 2007 r. i to mimo że pod ziemią ciągle były bogate pokłady. A niemiecka gospodarka importowała ponad 40 mln ton węgla kamiennego rocznie, bo było to podstawowe paliwo dla energetyki, ciągle w dużym stopniu opartej na węglu. Niemcy uznali, że taniej i rozsądniej będzie kupować węgiel za granicą. A zaoszczędzone pieniądze inwestować w transformację energetyczną na bazie odnawialnych źródeł energii.
Górnicy byli innego zdania. Ale jedyne, co mogły zrobić ich związki zawodowe, to rozciągać proces w czasie. W ten sposób chcieli kupić czas, żeby jak najwięcej osób nabyło prawa do wcześniejszych emerytur. Czasu potrzebowały też kopalnie – miały rozpoczęte inwestycje, które musiały się zwrócić. Związkom zależało, żeby likwidacja kopalni nie oznaczała likwidacji górników, jak obrazowo mówiono. – Chodziło o to, żeby tracąc pracę, nie tracili godności – opowiada Klaus Hüls, związkowiec. – Tłumaczyliśmy, że inaczej nie zaakceptują zmian, będą zgorzkniali i sfrustrowani. Staną się łatwym łupem dla różnego rodzaju populistów.
Choć w Bottrop już od ponad dwóch lat nie działa żadna z pięciu zlokalizowanych tam kiedyś kopalni, to nadal działają górnicy. Kilku wybrańców ma etaty i do końca swoich dni będą obsługiwali urządzenia do odwadniania kopalni. Inaczej zanieczyszczone wody kopalniane spotkają się z tymi gruntowymi i będzie katastrofa ekologiczna. Pozostali dostali od państwa złote spadochrony w postaci wysokich emerytur. Ale w czasie spotkania niemal chórem odpowiadają, że woleliby, żeby kopalni nie zamykali.
Manfred w górnictwie przepracował 35 lat. Do tego okresu zaliczono mu trzy lata szkoły górniczej. Jak skończył pięćdziesiątkę, poszedł na emeryturę. – Najpierw ciągle mnie nie było w domu, co denerwowało moją żonę. A później ciągle byłem, i to było jeszcze trudniejsze – opowiada. O tym, co działo się z jego psychiką, obrazowo mówi: – Kino w głowie. W 2005 r., w którym odszedł z górnictwa, stracił nie tylko pracę, ale i matkę. – Po odprowadzeniu córki do szkoły przychodziłem do domu i czułem, jak sufit wali mi się na głowę – dodaje. Nie musiał, ale zaczął szukać pracy. W porozumieniu z rządem związki wynegocjowały, że pomimo bardzo wysokich emerytur górnicy będą mogli dorabiać. Ale nie więcej niż 450 euro miesięcznie. Zaangażował się również w śpiewanie w chórze górniczym. – Mamy wspólne doświadczenia i wspomnienia. Dobrze się czujemy w swoim gronie. No i śpiewanie poprawia nastrój – mówi. A koledzy kiwają głowami.
Łzy Barbary
Rainer Schwegmann ma mądre niebieskie oczy, które zdradzają, że to miły i ciepły człowiek. Ale w pierwszym kontakcie jest formalny, konkretny i punktualny do bólu. Tego go uczono, odkąd w wieku 15 lat zgłosił się do szkoły górniczej. Był 1952 r. Kopalnia była wyborem z rozsądku, a konkretnie z biedy. Który z czasem przerodził się w miłość do końca życia. 84-letni Schwegmann został kustoszem pamięci i tradycji czegoś, czego już nie ma. A gdyby jakimś sposobem zapomniał, że tego nie ma, wystarczy, że wyjrzy przez okno swojej kanciapy, żeby zobaczyć, jak metalowa kula kruszy resztki szybu jego ukochanej kopalni.
Ale są i dobre chwile, kiedy razem z kolegami spotykają się co tydzień w winnicy założonej na terenie niedziałającego już szybu Hünxe. Najpierw grupowo idą do dawnego magazynu dynamitu. Za serią metalowych drzwi trzymają teraz narzędzia ogrodnicze i skrzynki z piwem. Ale nawet piwo nie ma tu żadnej mocy, bo raczą się bezalkoholowym. Później jedni plewią, inni rozpalają grilla. Raczej unikają trudnych tematów. Po prostu spędzają ze sobą czas.
Wczesną wiosną w winnicy pielęgnowanej przez byłych górników na liściach krzewów pojawiły się brązowo-czerwone plamki. Z czasem zaczęły się powiększać i szarzeć. Winnicę zaatakowała czarna zgnilizna. Owoce zaczęły schnąć i pleśnieć. W rocznikach produkowanego przez nich wina „Łzy Barbary” będzie więc dziura w 2021 r. Rainer Schwegmann filozoficznie zauważa, że chorobę trzeba wcześnie diagnozować i szybko leczyć. Inaczej jest za późno i nie ma żadnych owoców.
Choroby polskiego górnictwa ze szczegółami opisywano wielokrotnie. Niska wydajność na jednego zatrudnionego. Niekorzystna struktura geologiczna generująca horrendalne koszty, utrzymywanie nieprzychodowych kopalni kosztem pozostałych, brak konsekwencji w realizacji programów naprawczych. W 2017 r. NIK przyjrzał się, jak realizowano program przyjęty na lata 2007–15. Okazało się, że dotacje i subwencje do branży wyniosły ponad 65,7 mld zł, a mimo to kondycja branży się cały czas pogorszała. Według porozumienia zawartego w tym roku pomiędzy rządem a branżą górniczą ostatnia kopalnia węgla kamiennego w Polsce zamknięta zostanie w 2049 r.
Ostatnia szychta
Ponad dwa lata po tym, jak Schreiter wręczał prezydentowi Niemiec ostatnią bryłę węgla z kopalni Prosper-Haniel, sam mógłby już otworzyć własną. Zbierane latami eksponaty z kopalni poupychał, gdzie się dało. Wagonik na węgiel z racji wagi i gabarytów ustawił przy wejściu do domu. Rower szynowy, którym lata temu górnicy przemieszczali się po torach, schował pod instalacją fotowoltaiczną. Długi na 2 m i ważący 120 kg fragment liny szybowej położył pod stołem w jadalni. Salon z kolei zagracił drobniejszymi i cenniejszymi pamiątkami, za które płacił nawet po kilkaset euro za sztukę, bo wraz z likwidacją górnictwa ceny pamiątek poszły w górę. Stać go. Ma wysoką emeryturę.
Kiedy przestał się mieścić ze swoimi skarbami nad ziemią, postanowił po górniczemu zejść pod ziemię. Krótko po tym, jak ostatecznie pożegnał się z kopalnią, zaczął fedrować we własnym domu. Proces pogłębiania piwnicy w pogórniczym domku z 1908 r. prowadził z rozmachem. Ambitnie uznał, że zejdzie pół metra niżej. W efekcie po ponad roku prac wywiózł 109 ton ziemi i gruzu. Ale ciągle nie powiedział ostatniego słowa, bo została mu do pogłębienia jeszcze jedna komora.
W jednym z pogłębionych pomieszczeń Schreiter urządził sobie i synom siłownię. W centralnym miejscu zawiesił zegar. Nietypowy, bo niedziałający. – Punkt 21 kończyła się ostatnia szychta na szybie nr 10. Ostatnim, jaki działał jeszcze w kopalni. Osobiście odciąłem kabel zasilający zegar i wywiozłem go na powierzchnię. Nie podłączyłem go do prądu, bo dla mnie i tysięcy innych górników tego dnia zatrzymał się czas – mówi 48-letni Andreas Schreiter. I jakkolwiek by patetycznie to brzmiało, rzeczywiście można odnieść wrażenie, że w życiu tego człowieka zatrzymał się czas.
W pomieszczeniu obok Schreiter ma jeszcze kilka ton węgla, którymi latem ogrzewa wodę w basenie. A zimą ponad 250-metrowy dom. – W Niemczech już mało kto pali węglem, ale ja węgla nigdy nie opuszczę. Za czasów, kiedy Niemcy miały własne kopalnie, za tonę węgla płaciłem 80 euro. Dziś ta sama tona kosztuje od 380 do 420 euro. Łatwo policzyć, czy opłacało się odejść od węgla – mówi. Węgiel, który ma w piwnicy, sprowadzono do Niemiec z zagranicy. Trudno powiedzieć skąd, bo Niemcy importują miliony ton z całego świata, łącznie z Australią. Ale co do pieca, nie ma wątpliwości, że wyprodukowano go w Polsce. Konkretnie w Starachowicach. Zresztą innego pieca niż polski Schreiter by nie kupił. – Niemcy nie potrafią robić takich porządnych pieców jak Polacy. Zazdroszczę wam, że macie takie świetne technologie i tak bardzo kochacie węgiel – mówi były górnik.
TEKST JULIUSZ ĆWIELUCH, ZDJĘCIA MAGA ĆWIELUCH
***
Autorzy dziękują Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej za pomoc w realizacji materiału.