Kolejny kwartał ogłoszono ją najbardziej pożądaną marką świata. To wyróżnienie o tyle miarodajne, że autor rankingu, platforma internetowa Lyst, podchodzi doń nadzwyczaj poważnie: nie tylko zbiera dane sprzedaży z tysięcy sklepów i firm, ale i sprawdza, jak często wyszukuje się produkty konkretnej marki w sieci, ile i co się o niej mówi oraz jakie wzbudza emocje.
Tych ostatnich jeszcze kilka lat temu Gucci nie wywoływał; zwłaszcza u ekspertów. Gdy w 2015 r. ogłoszono, że głównym projektantem marki zostanie Alessandro Michele, nieśmiały pracownik działu akcesoriów, nawet „New York Times”, mający wtyki wśród najbardziej prominentnych speców mody, nie mógł zebrać sensownych komentarzy. Nawet w branży nikt go nie znał.
Ale wkrótce poznał. Zamiłowanie do stylu vintage, zdeklarowane inspiracje garderobą babci i ogólny, nazwijmy to, naftalina chic – może nie brzmi to ekscytująco ani luksusowo, ale wstrząsnęło światkiem. Okazało się, że wyniosłość i blichtr są passé.
Co więcej, Michele połączył damską linię z męską. Jego estetyka bazująca na stylu hipisowskim i szerzej, lat 70., połączona ze strojami niemal cyrkowymi – ot, taki Fellini współczesnej mody – nie potrzebowała dookreśleń. Na pokazach marki, których liczbę Michele drastycznie zmniejszył, by nie tworzyć marketingowego śmietnika, modele na przemian z modelkami zaczęli defilować w podobnych strojach i stylizacjach. Dla pań pończochy, dla panów smokingi – i odwrotnie. Niech każdy nosi to, co chce, gdzie chce i kiedy chce – oto dewiza Gucciego. Marka stała się nie tyle unisex, ile gender fluid: płeć to zjawisko płynne, nie stałe. A że w tej feerii barw i pstrokaciźnie wzorów wyglądało to tyleż dowcipnie, co spójnie, pod salonami Gucciego ustawiły się kolejki.