Czerwona Wola w białym kołnierzyku
Warszawska Wola: od reduty proletariatu do reduty kapitału
Przez ostatnie trzy dekady mocno zmieniły się polskie miasta, zmieniała się stolica, a kapitalizm w nadwiślańskim wydaniu przeorał jej wizualność jak traktor pole. Ale chyba najgłębiej wgryzł się w Wolę, dumę socjalistycznego stołecznego przemysłu, jakby chciał na tym przykładzie zademonstrować, na czym polega wyrywanie z korzeniami PRL-owskiego systemu. Tutaj skupiają się rodzime miejskie rewolucje, choć w skali niespotykanej dotąd gdzie indziej w kraju.
Jeśli patrzeć na statystyki, dzielnica Wola wydaje się niczym specjalnym nie wyróżniać. Wśród osiemnastu jednostek administracyjnych stolicy, jak się je fachowo zwie, mieści się gdzieś w środku stawki, zarówno gdy chodzi o wielkość, liczbę mieszkańców, jak i gęstość zaludnienia. W demograficznych tabelkach przoduje jedynie w liczbie rozwodów (3,4 na 1000 mieszkańców, przy średniej dla Warszawy – 1,9) i zajmuje drugie miejsce we wskaźnikach bezrobocia (za Pragą Północ). Ale już w wymyślnie konstruowanych wskaźnikach atrakcyjności warunków życia osiąga niezłe rezultaty.
Jednak jest coś osobliwego, nietypowego, choć trudno rzec, że spektakularnego, w wizerunku Woli. To tereny komunikacyjne. W stolicy zajmują średnio 16 proc. powierzchni, choć bywają dzielnice (np. Wilanów), że jest to mniej niż 7 proc. Tymczasem na Woli stanowią aż 33 proc.! Głównie za sprawą rozległych torowisk PKP na południu, na granicy z Ochotą. Ale też głównych wielopasmowych arterii tnących bezwzględnie dzielnicę wzdłuż i wszerz: Alei Prymasa Tysiąclecia, Górczewskiej, Kasprzaka, Wolskiej, Okopowej. Jest taki moment, na połączeniu ulic Kasprzaka i Wolskiej, gdy samochody jadą równolegle w dwie strony łącznie 11 pasami ruchu. Wola jest zdecydowanie źle pozszywana, nie ma wyraźnego centrum.
Właściwie nie ma powodów, by odwiedzać Wolę.