Wyszywane na serwetach i malowane na ceramice owoce granatu, tulipany i liście w trzech odcieniach niebieskiego obecne są i na magnesach na lodówkę, i na koszulach zespołów ludowych. Tyle tylko, że ów haft wcale nie jest ludowy. Tradycyjna, wiejska estetyka była w tym miejscu świata wyjątkowo oszczędna i surowa. Ów haft to efekt pracy kilku nieprzeciętnych kobiet. Jeśli przejechać Kaszuby śladami haftu, trafimy w najciekawsze zakątki i najbardziej malownicze okolice. A przy okazji – w miejsca o wyjątkowej historii. I tej dużej, i zwyczajnie ludzkiej.
Wdzydze Kiszewskie
To, co dziś znamy z porcelany, rozrysowała w latach 20. kształcona w Wiedniu malarka impresjonistka Teodora Gulgowska. Wychowała się w rodzinie o korzeniach niemieckich, kulturowo związanej z Polską. W latach 90., przy głównej ulicy Wdzydz Kiszewskich, nieopodal wejścia do skansenu, stał jeszcze dom po Fetkech – takie było rodowe nazwisko Gulgowskiej. Dom spłonął, do dziś dotrwały szczątki przy ulicy Teodory i Izydora Gulgowskich, nieopodal baru Przy Zatoczce.
W całości została romantyczna historia małżeństwa Teodory. Trzydziestoparoletnia niezależna kobieta malowała nad jeziorem. Rzekomo powiedziała mężczyźnie, który tam spacerował: „Chodź, namaluję ci miłość”. Ów nowy nauczyciel we wdzydzkiej szkole, niezamożny Polak Izydor Gulgowski, był o 14 lat młodszy. Gdy rodzina zabroniła Teodorze się wygłupiać, ta ogłosiła głodówkę i ciągnęła ją na tyle skutecznie, że mezalians zakończył się małżeństwem.
Szczęście państwa Gulgowskich nie trwało długo – niebawem wybuchła pierwsza wojna, którą Izydor przesiedział w większości w zamokłych, zimnych okopach. Nigdy nie wykaraskał się z gruźlicy. Drugiej wojny nie dożył. Zanim go (a wkrótce również ją) pochowano pod kamieniem na brzegu jeziora, przy którym podobno się poznali, zdążyli razem zrobić bardzo wiele.