Wrócili. Sycą się turyzmem. Siedzą, piją, jedzą, zostawiają w restauracjach, hotelach i sklepikach życiodajne dla Kazimierza Dolnego pieniądze. W podejściu do epidemicznych rygorów raczej nonszalanccy: maseczki na szyjach, wetknięte w tylną kieszeń spodni. M., restaurator z Rynku, mówi, że to chyba zasługa Kazimierza: miejsca przepełnionego artystycznym duchem oraz kontestacją, gdzie odgórne zarządzenia najpierw przechodzą przez filtr zdrowego rozsądku. – Nie ma w Kazimierzu żadnego poczucia zagrożenia. Nie znam nikogo, kto przeszedł koronawirusa, a znam tu wszystkich. Szpital zakaźny w Puławach ponoć świeci pustkami. Na początku epidemii zmarł tam jeden ksiądz, ale przywieziono go z Lublina. Starszy, schorowany od lat człowiek – opowiada lokalny duchowny.
Za maskami i przyłbicami schowana obsługa, na wypadek gdyby służby podjęły kontrole. Ale tych nie widać. M. mówi, że tutejsi funkcjonariusze normy gorliwości wyrobili wcześniej, gdy wjeżdżali na rynek, apelując z głośników o niegromadzenie się.
Życie niby wraca, ale to jeszcze nie jest ten Kazimierz, co z przeszłości: głośny, tłoczny, rozwibrowany. – Trzeba było pandemii, by przywrócić Kazimierzowi jego największą zaletę, czyli kameralny urok – mówi Anna, lublinianka, sącząc latte na patio jednej z restauracji w Rynku. Jest z koleżankami, siedzą ciasnym kręgiem wokół stolika. – Jakby co, powiemy, że prowadzimy wspólne gospodarstwo domowe, więc nam wolno. Zresztą pan premier Morawiecki podczas wizyty w restauracji dał ostatnio przykład, że do zakazów można podejść, nomen omen, z dystansem – śmieje się.
Czekając na zalew
Tutejsza branża turystyczna, rozpuszczona ostatnim pasmem tłustych lat, wciąż czeka więc na prawdziwy zalew turystów i pieniędzy, który właśnie w ten weekend nastał w nieodległym Sandomierzu (budzącego zazdrość newsa przywiózł kolega hotelarz).