A2, byle nie pod wiatr
Im bliżej granicy, tym bardziej ruch zamiera. W końcu już same tiry, osobowych brak. Telefon komórkowy namierza podróżnych przez całą drogę i co 150 km wysyła ten sam alert RCB: „#ZostanWDomu, rząd wprowadził nowe zasady bezpieczeństwa w związku z koronawirusem” (i link do rządowej strony internetowej).
Drugi temat wśród rozmawiających na postojach z bezpiecznej odległości (już nie zalecane 2 m, a jak najdalej od siebie, głos czasem podniesiony do krzyku): mimo wszystko żyć jakoś trzeba. Ludzie mijają się więc z przestraszonymi uśmiechami lub odwracając głowy. Silnie wieje i okazuje się ważne, żeby mijając kogoś, nigdy nie być pod wiatr (ryzyko potencjalnego znalezienia się w korytarzu powietrznym potencjalnie kaszlącego). Kiedy kierowca pomocy drogowej długo i z zapamiętaniem odksztusza i smarka przy aucie, ludzie rozbiegają się na boki po wielkim, pustym parkingu.
Panie obsługujące bramki autostradowe nie noszą masek ani rękawiczek. Mówią, że ruch zmniejszył się o jedną trzecią w porównaniu z czasem sprzed koronawirusa. Są skupione na pracy, ale czasem wyrwie im się coś osobistego: niech pan powie, co z nami będzie. Jedna opowiada, że kierowcy strasznie zdenerwowani i wyżywają się: jakiś napluł na kartę kredytową, zanim nią zapłacił. Poszedł strach – już drugi dzień rząd bramek zastanawia się, dlaczego on to zrobił.
Artur, kierowca tira z południowej Polski, opowiada, jak wracał do kraju w najgorszą panikę wirusową – 36 godzin na granicy. Gdy tachograf wskazał obowiązkową pauzę i Artur zjechał odpocząć, zaraz zjawili się znani wcześniej ze służbistości niemieccy policjanci i rozkazali, że ma jechać dalej mimo wszystko. Działy się sceny dantejskie – osobówki wypakowane rodzinami wracającymi z ferii, płaczące dzieci, rodzice w stuporze, rowy i lasy wzdłuż kilkudziesięciokilometrowego korka w kierunku na Polskę jak otwarta ubikacja.