David Lindenmayer, profesor ekologii z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego w Canberze, czołowy ekspert od wszystkiego, co wiąże się z krajowymi lasami, zapewnia: – Zmienimy się, to nasz 11 września. Nigdy wcześniej nie widziałem tak wielu osób przejętych pożarami lasów i tak bardzo zaniepokojonych ich konsekwencjami. Prof. Lindenmayer ma nadzieję, że jego rodacy trwającą od miesięcy pożogę potraktują jak lekcję i wyciągną z niej polityczne wnioski. Liczy na nową strategię, opartą na naukowych podstawach, co w ostatnich latach, zwłaszcza w dziedzinie ochrony środowiska, zarządzania lasami i innymi zasobami naturalnymi, raczej się tam nie zdarzało. Wezwanie do korekty wydaje się sensowne. Australia jest pierwszym eksporterem węgla kamiennego na świecie, hamulcowym negocjacji o zmniejszeniu emisji gazów cieplarnianych i jednocześnie jak żadne wysoko rozwinięte państwo zdana jest na pastwę rozchwianego przez człowieka klimatu.
Wielkie pożary lasów żywią się wysokimi temperaturami, brakiem opadów i przyspieszonym parowaniem. Ten scenariusz wypełnił się ostatnio w nagrzewającej się i schnącej Australii. W XXI w. więcej miała lat suchych niż mokrych. W najpoważniej dotkniętej pożarami południowo-wschodniej ćwiartce kraju w ciągu roku spada o jedną czwartą mniej opadów niż 25 lat temu. Susza na kontynencie trwa od trzech lat i nie zanosi się, by miała się szybko skończyć. Wszystko wzmocnił nakręcony zmianami klimatycznymi tzw. Dipol Oceanu Indyjskiego, anomalia pogodowa, która w listopadzie wywołała powodzie w Rogu Afryki, m.in. w pustynnej Somalii, a po drugiej stronie oceanu przedłuża suszę. Tak powstały warunki dogodne dla pożarów, które ugasić mógłby jedynie porządny, wielodniowy deszcz. Albo jakiś ogólnoplanetarny zjazd strażaków i zlot samolotów gaśniczych.