Autor wypiera się autobiograficzności, wszystkich bohaterów uznaje za dzieło swojej wyobraźni, ale jednocześnie mruga okiem, bo nie sposób tych postaci oderwać od jego życia: matki, ojca, dziadka, wujków, kolegów szkolnych, sąsiadów, urzędników, policjantów, nauczycieli. I od rodzinnych Szopienic, małej mieściny wyrosłej pod Katowicami wokół hut cynku i ołowiu, w trójkącie linii kolejowych prowadzących we wszystkie strony świata i skarlałej przyrody zatrutej do pięciu metrów pod ziemią.
Palone mosty. O swoich ziomkach nie miał dobrej opinii. Przy każdej okazji mówił, że Ślązacy są z natury dupowaci, bezwolnie poddają się wichrom dziejów, zbierają cięgi z każdej strony. Szukał dla nich usprawiedliwienia w przekleństwach historii, gdy byli nieustannie poddawani coraz to innym reżimom politycznym, państwowym, językowym i kulturowym. Sam Śląsk budził w nim skrajnie przeciwstawne uczucia, dlatego trzy razy w życiu wyjeżdżał stąd z postanowieniem, by nigdy już nie wracać.
Pierwszy raz wyjechał w 1949 r. na studia do Łodzi. Krajobraz dzieciństwa w proletariackiej osadzie pod hutą cynku, w iście księżycowym otoczeniu brudnych, mazistych osadników, hałd i wysypisk, budził w nim obrzydzenie. Po latach przyznał: „Kiedy czasami przyjeżdżałem odwiedzać rodzinę, to za każdym razem, gdy pociąg wtaczał się w ten krajobraz, rzygałem ze wstrętu i tylko czekałem, aby zaraz stamtąd sp.