Z perspektywy upływających miesięcy wszystko zaczyna układać się w konstrukcję logiczną i jasną, dlatego też tym smutniejszą. Katastrofa smoleńska wywołała w Polsce powszechny, narodowy consensus żałobny. Było to w pełni zrozumiałe. W wypadku, oprócz Bogu ducha winnej obsługi samolotu czy pracowników BOR, zginęli przecież przedstawiciele wszystkich politycznych stron. Prawicowy prezydent i lewicowy kandydat na prezydenta. Ludzie z otoczenia prezydenta aktualnego i poprzedniego. Wierzący i ateiści, których biskup Pieronek w niebywałym miłosierdziu chrześcijańskim mianował „betonem”. Pseudohistorycy z IPN i ich zagorzali przeciwnicy. Śmierć spuściła na te podziały zasłonę milczenia. Wydawało się przez krótką chwilę, że majestat śmierci będzie zarodkiem jakiejś nie tyle zgody, ile, w bólu, tolerancji wzajemnej na rudymentarnym choćby poziomie.
I wtedy przyszedł Wawel. Lech Kaczyński był podług jednych prezydentem wybitnym, podług drugich miernym, podług trzecich jeszcze wręcz szkodliwym dla Rzeczpospolitej, kiedy opóźniając podpisanie traktatu lizbońskiego, osłabiał naszą pozycję w Europie, nie mówiąc już o doktrynalnie antyrosyjskich, sprzecznych z polską racją stanu, awanturach w Gruzji. Ale to wszystko podlega tylko ocenie historyków i politologów. Niech się spierają, dyskutują i składają zdania odrębne. Historia nie rozsądzi, bo prawie nigdy jeszcze niczego nie rozsądziła.
Jedno wydaje się pewne. Nie było żadnych zasług, które upoważniałyby do złożenia zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, obok królów polskich, wieszczów i wodzów-symboli. Tym, którzy forsowali pochówek tam właśnie, chodziło o zapewnienie sobie dwóch korzyści. Po pierwsze, zerwanie consensusu.
Polityka
36.2010
(2772) z dnia 04.09.2010;
Stomma;
s. 105