Archiwum Polityki

Leonid Żytkowicz 1910–1991

Miałem 14 lat (ach, jak to było dawno), kiedy przyjechałem pierwszy raz do Torunia. Rodzice puścili mnie samego z długą listą mieszkających tam przyjaciół, co do których byli pewni, że zajmą się mną w sposób wykluczający jakiekolwiek dla szczeniaka niebezpieczeństwa czy zdrożne pokusy. Rodzice nie mieli żadnych specjalnych związków z Toruniem. Skąd więc ta lista? – Z Wilna. Dzisiaj to już prehistoria, warto może jednak przypomnieć, że w powojennej wędrówce ludów uchodźcy lwowscy kierowali się w znacznej mierze w kierunku wrocławskim, wileńscy zaś do Torunia.

To tutaj na targu kupiłem rożek (tak nazywano wówczas odwrócony stożek z gazety) malin albo, dobrze już nie pamiętam, czarnych jagód. W trakcie płacenia zacząłem już jeść pyszności. Gdy tylko zjadłem pierwsze, pod spodem ukazały się zgniłki. Dość agresywnie zwróciłem na to sprzedawczyni uwagę. Zezłościła się bardzo: „Jagoda spróbować trzeba, a nie hańbić jego, że niedzisiejsza”. Zaniemówiłem. Był to dokładnie ten sam język, którym mówiła moja babcia (mama mamy), kiedy się zdenerwowała. „– Pani z Wilna? – Z Wilna. – I jakże się pani powodzi tutaj w Toruniu? – A, ot nie ma co narzekać. Tylko Mateczki naszej ostrobramskiej brakuji”. Nie byłem wtedy jeszcze biegły w kwestiach maryjnych. Odpowiedziałem więc racjonalnie, jak mi się wydawało: „Z Torunia nie tak daleko, jakieś 300 km do Częstochowy, można wsiąść w pociąg...”. Spojrzała na mnie z politowaniem. „– Kawaler młody taki, że nic nie rozumi. Do naszej ostrobramskiej mogła pójść i porozmawiać jak kobieta z kobietą, a u tej częstochowskiej siedzi na ręku ten mały Jezusek i podsłuchuji”. W jednej chwili jagody przestały być zgniłe. Byłem w mitycznym świecie moich rodziców, u siebie.

Polityka 30.2010 (2766) z dnia 24.07.2010; Stomma; s. 98
Reklama