To tutaj na targu kupiłem rożek (tak nazywano wówczas odwrócony stożek z gazety) malin albo, dobrze już nie pamiętam, czarnych jagód. W trakcie płacenia zacząłem już jeść pyszności. Gdy tylko zjadłem pierwsze, pod spodem ukazały się zgniłki. Dość agresywnie zwróciłem na to sprzedawczyni uwagę. Zezłościła się bardzo: „Jagoda spróbować trzeba, a nie hańbić jego, że niedzisiejsza”. Zaniemówiłem. Był to dokładnie ten sam język, którym mówiła moja babcia (mama mamy), kiedy się zdenerwowała. „– Pani z Wilna? – Z Wilna. – I jakże się pani powodzi tutaj w Toruniu? – A, ot nie ma co narzekać. Tylko Mateczki naszej ostrobramskiej brakuji”. Nie byłem wtedy jeszcze biegły w kwestiach maryjnych. Odpowiedziałem więc racjonalnie, jak mi się wydawało: „Z Torunia nie tak daleko, jakieś 300 km do Częstochowy, można wsiąść w pociąg...”. Spojrzała na mnie z politowaniem. „– Kawaler młody taki, że nic nie rozumi. Do naszej ostrobramskiej mogła pójść i porozmawiać jak kobieta z kobietą, a u tej częstochowskiej siedzi na ręku ten mały Jezusek i podsłuchuji”. W jednej chwili jagody przestały być zgniłe. Byłem w mitycznym świecie moich rodziców, u siebie.