Archiwum Polityki

Schodzę do podziemia

Boję się! Boję się przyznać, że lubię krwiste befsztyki. Jeszcze gorzej, że jadam też dziczyznę. Ostatnio nie przyznaję się publicznie, iż jadam solę, zupę z płetwy rekina i... polędwicę wieloryba.
Strach dopadł mnie podczas słuchania reklam radiowych. Męski głos najpierw zakomunikował, że ma ochotę na chrupiący kotlet schabowy. Po dzwonku alarmowym amator wieprzowiny został frontalnie zaatakowany wiadomościami o szkodliwości jego apetytu. Otóż zdaniem ekologów, którzy zafundowali ten spot reklamowy, każdy miłośnik mięsa przyczynia się do zagłady naszej planety. Hodowla świń bowiem wymaga używania energii elektrycznej. To powoduje cały ciąg katastrof: najpierw wydobycie węgla rujnujące krajobraz, miasta, powietrze; potem emisja gazów cieplarnianych i łącząca się z tym gigantyczna dziura ozonowa. Słowem – przyzwoity, myślący obywatel świata nie może jadać kotletów, kiełbas i szynek.

Już dawno zrezygnowałem z foie gras. Delektując się tym smakołykiem cały czas miałem przed oczyma widok dręczonej gęsi, której przez pękający przełyk wpychano kukurydzę. Poparłem więc ideę wprowadzenia w Polsce ustawowego zakazu hodowli gęsi na stłuszczone wątroby.

Teraz w kinach, telewizji i nawet w programach kulinarnych indoktrynuje się mnie widokiem kurcząt w okrutny sposób pozbawianych piór, a potem życia. To ja – nie kupując piersi kurczaka, gdy mam apetyt na de volaille – mam powstrzymać bezmyślnych i okrutnych hodowców oraz rzeźników.

No i wreszcie dziczyzna. Widok płaczących postrzelonych sarenek, rozpaczliwy krzyk umierających zajęcy i – przede wszystkim – małych, a prześlicznych ptasząt, jak przepiórki czy kuropatwy, uciekających przed dyszącymi żądzą mordu myśliwymi, zostawił w moim umyśle nieodwracalne ślady.

Pomyślałem więc, że przejdę na dietę jarską. Ale – uświadomiłem sobie chwilę potem – że sałata, rzodkiewka, szparagi i inne warzywa uprawiane w szklarniach też zużywają energię elektryczną.

Polityka 26.2010 (2762) z dnia 26.06.2010; Za stołem; s. 90
Reklama