Archiwum Polityki

Najgorsze jest czekanie

Gdyby Elżbieta Putrowa miała tylko jedno dziecko, byłoby strasznie. Strata podzielona na dwie osoby – jak to wytrzymać? Ale ma ośmioro. Usłyszała w telewizji komunikat o katastrofie i zaczęła się dusić.
Gdy prawie umierał wiele lat temu syn, mały Krzyś, ani na moment nie dopuściła myśli, że może go stracić. Teraz też nie. Krzysztof, mąż, zostawił przecież w Warszawie w służbowym samochodzie komputer i różne rzeczy, poleciał właściwie jak stał, żeby od razu po powrocie ze Smoleńska wracać do nich, do Białegostoku.

Ktoś, kto zostawia wszystko w samochodzie, nie może przecież ot tak nagle umrzeć. Dotąd spokojnie cieszyli się życiem. Niemożliwe, żeby było inaczej.

Zatelefonowała do Karola, który spał w pokoju na górze. Karol jest szóstym dzieckiem z kolei, kończy gimnazjum i właśnie zdawał egzamin do ogólniaka.

Powiedziała, że jest jej potrzebny, prosi, żeby zszedł na dół do dużego pokoju. Miała potem do siebie pretensje, że go zbudziła, dłużej by pospał i miał oszczędzone minuty niedowiedzenia się. Zaczął krzyczeć: co, jak, dlaczego, ojciec źle się czuł tego dnia, bolał go kręgosłup, może nie wsiadł do samolotu, na pewno nie.

W telewizji pokazał się wrak, a na pasku poniżej, że nikt nie przeżył. Elżbieta nie wiedziała dotąd, że coś może aż tak dusząco boleć.

Kasia, trzecia z kolei, jechała właśnie w Warszawie tramwajem na zajęcia z biznesowego angielskiego. Jest smukła, ciemnowłosa, twarz pociągła, duże piękne oczy. Widziała, że pasażerowie są poruszeni. Zabrzęczał telefon. Ktoś napisał: bardzo mi przykro, że twój tata nie żyje. A potem jeden esemes za drugim z kondolencjami: walenie znienacka po głowie, jakby esemesy chciały taką lawiną ogłuszyć.

Wysiadła z tramwaju. Zatelefonowała do Jana, swego chłopaka. Mieszkają w jego warszawskim mieszkaniu, sam je kupił już pracując, trzydzieści parę metrów, na początek i tak dobrze. Jan wychował się w kochającej rodzinie, jak ona.

Polityka 24.2010 (2760) z dnia 12.06.2010; Ludzie i obyczaje; s. 99
Reklama