Archiwum Polityki

Lwy na plaży

Po poprzednim festiwalu zapanowały nastroje wręcz euforyczne, wydawać się mogło, że nasze kino to już potęga. W tym roku wszystko wróciło do normy.
Po raz pierwszy nasi filmowcy zjechali do Gdyni w maju, bezpośrednio po Cannes. I miało być jak na francuskiej Riwierze, co chyba najbardziej serio potraktowała TVP, pokazując w programie zatytułowanym „Czerwony dywan” wejście gości na finałową galę do namiotu ustawionego na plaży. Relacja z samej gali, organizowanego już po raz 35 festiwalu, została pokazana z opóźnieniem, w porze okołopółnocnej, tylko dla wytrwałych miłośników rodzimej kinematografii. Więcej podobieństw do Cannes trudno byłoby znaleźć: pogoda nie dopisała, gwiazdy mamy takie, jakie mamy, a biedne tabloidy, polujące na plotki z życia wyższych sfer, jak co roku zastanawiały się, czy Magdalena Cielecka poszła do hotelu z Andrzejem Chyrą, czy tylko uśmiechali się do siebie na bankiecie.

Bankiety to stały punkt festiwali, czemu trudno się dziwić, gdyż tak jest na całym świecie. (O tym, jak morderczo bawi się towarzystwo na festiwalu filmów rosyjskich, można poczytać w najnowszym kryminale Aleksandry Marininy „Czarna lista”). Kto wie, czy nie należałoby jednak wprowadzić jakiegoś algorytmu, uzależniającego liczbę przyjęć od ogólnego poziomu imprezy. Gdyby taki wzór obowiązywał już tym razem, imprez rozrywkowych winno być trochę mniej.

Nie ma też pewności, czy w konkursie głównym musiało się znaleźć aż 20 tytułów, skoro były w tej stawce filmy wybitnie nieudane, w tym niemal wszystkie komedie, niby-komedie i obyczajowe kawałki telenowelowej proweniencji. Aż strach pomyśleć, co oglądali w tym czasie widzowie wybierający tytuły, które do konkursu nie zostały dopuszczone, prezentowane w cyklu „Panorama polskiego kina”. Zapewne widoki musiały być niezapomniane!

Znęcanie się nad polskim kinem jest jednak zajęciem zbyt łatwym i próżnym, poszukajmy zatem jakichś plusów.

Polityka 23.2010 (2759) z dnia 05.06.2010; Ludzie i obyczaje; s. 100
Reklama