Fabuła oparta na starym poemacie buddyjskiego mnicha, brzmiąca w streszczeniu naiwnie i bajkowo, została opowiedziana nietypowo, oszczędnymi środkami, jakby chodziło o naturalistyczny dokument. Łamie wszelkie zasady tzw. klasycznej narracji. W pewnym momencie ruchome obrazy zastępują statyczne fotografie. Sekwencje prowadzone są nielinearnie. Nie tylko jury kierowane przez hollywoodzkiego reżysera Tima Burtona musiało przeżyć niemały szok, oglądając bezkompromisową manifestację estetyki therawadyjskiej wrażliwości, z gruntu obcej zachodniej widowni. I pewnie ta absolutna odmienność od wszystkiego, co do tej pory w kinie znamy, zaważyła na przyznaniu głównej nagrody.
Oryginalność filmu przejawia się również w tym, że jest on formalnym eksperymentem, fragmentem większej, multimedialnej całości, wywodzącym się z ambitnego nurtu wideoartu. Powstał jako finałowa, dziesiąta część „Primitive”, projektu, nad którym Tajlandczyk pracował ponad dwa lata, prezentowanego już w kilku galeriach na świecie, m.