Tak szokująco szczerze opisuje swoją sytuację (w rozmowie z francuskim tygodnikiem „Pelerin”) Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, nazywany na wyrost prezydentem Europy. Przywołuje wydarzenia z listopada 2009 r. Szwedzki premier Frederik Reinfeld, który przewodził wówczas Unii, szukał kandydata na nową unijną posadę. Kiedy pojawiało się nazwisko ówczesnego premiera Belgii, ten – jak opowiada dzisiaj – bronił się rękami i nogami: „Wycofajcie mnie z listy. Ja nie jestem kandydatem. Ale gdzie tam!, nie posłuchali” – mówi z rezygnacją Van Rompuy. W ciągu dwóch kolejnych dni presja stała się tak silna, że nie sposób było się dłużej opierać. Mamił Nicolas Sarkozy: „Herman, będziesz bohaterem w Belgii, ludzie będą z ciebie dumni”. Cichym faworytem kuluarów był Tony Blair, ale Unia wyraźnie nie szukała silnej osobowości, lidera, ale gładkiego negocjatora. A Belg akurat sprawdził się w tej roli u siebie, w nieustającym konflikcie flamandzko-walońskim. Sarkozy przekonał do niego kanclerz Merkel – i było po sprawie. Może jednak czasami warto opierać się bardziej stanowczo?
Polityka
20.2010
(2756) z dnia 15.05.2010;
Flesz. Ludzie i wydarzenia;
s. 11