Póki żył Lech Kaczyński, wszystko było jasne. Przynajmniej z grubsza. I proste. Celem nadrzędnym była jego druga kadencja prezydencka. Zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego byłoby zwycięstwem PiS. Porażka prezydenta byłaby porażką całej partii. I to porażką bolesną, zapowiadającą porażki w niezbyt odległych wyborach samorządowych, a potem parlamentarnych.
Widmo pasma porażek wyborczych oznaczało coś więcej niż odsunięcie od władzy na kolejne lata. Dla urzędników z Pałacu, dla dziesiątek posłów, dla tysięcy samorządowców oznaczało to perspektywę problemów egzystencjalnych, zwłaszcza utratę posad i możliwości zapewnienia ich swojemu zapleczu. Taka perspektywa w każdej dużej partii prowadzi do rozprężenia, spadku dyscypliny, narastającego żądania wymiany liderów, ryzyka odprysków, a wreszcie secesji.
Gdy zimą perspektywa porażki Lecha Kaczyńskiego stała się oczywista, w PiS zaczęto coraz więcej mówić o rozłamie. By zmniejszyć ryzyko porażki, poprawić notowania brata i trochę szerzej otworzyć się na wyborców centrowych, Jarosław Kaczyński zmienił przewodniczącego klubu parlamentarnego. Zasłużony dla braci Kaczyńskich, ale radiomaryjny, czasem zbyt bojowy i kojarzony z pisowską rewolucją, Przemysław Gosiewski został odwołany. Jego miejsce zajęła wcześniej związana z Platformą, uważana za koncyliacyjną, konstruktywną, spokojną i kompetentną Grażyna Gęsicka, z której dowodem osobistym chodziła ukrywająca się w latach 80.