Kończyliśmy liceum, ona – Kochanowskiego, ja – Reytana, i bardzo byłem w Izie zakochany. Jakże by mogło być inaczej. Toż była najpiękniejszą dziewczyną w Warszawie. Mówiłem do niej: Donno, co było niby-żartem, że donna Isabella, a naprawdę wyrażało i uzmysławiało mi pewien czuły dystans – na tyle onieśmielała mnie swoją urodą. Pisemna matura z matematyki zaczęła się u nas, nie pamiętam już dzisiaj dlaczego, około godziny później niż u Donny. Były trzy zadania. Podniosłem rękę i zapytałem profesora Ratajczyka, ile trzeba rozwiązać, żeby mieć tróję. Powiedział, że wystarczą dwa. Poszły mi stosunkowo szybko. Wziąłem kartki i złożyłem na komisyjnym stole. – Masz jeszcze ponad godzinę – zdziwił się Ratajczyk – spróbuj zrobić to trzecie, jest najłatwiejsze. Ale ja przecież musiałem czekać pod drzwiami jej szkoły. Rozstaliśmy się potem z powodów, które w tamtej chwili wydawać się nam musiały niesłychanie ważne.
Już jednak po paru latach (ja zdążyłem się młodo ożenić, ona wyjść za mąż) zdały się nam tak błahe, że serdeczna przyjaźń przetrwała. Studiowaliśmy oboje w katedrze etnografii, której kierownikiem był profesor Witold Dynowski, oryginał nie lada, smażący na swój, uroczo staroświecki, sposób cholewki do Izy. Że mu się zaś wdzięcznie wywijała, nie omieszkując przy tym puścić od czasu do czasu powabnego oczka, nadał jej miano (każdy miał u niego ksywkę): „szympans ogoniasty”. Był to szlagier semestru. Szybko jednak „szympans ogoniasty” zginął w niepamięci, a moja Donna została. Bo też była Iza donną naprawdę. Z Murilla, z Velasqueza, z corridy, z piosenki, ze snu...
Jeździliśmy często na badania terenowe. Obowiązywała wówczas jeszcze kolbergowska doktryna, że im bardziej zapadła wieś, najlepiej niezelektryfikowana, deskami zabita, wyalienowany PGR, tym więcej tam można znaleźć „przeżytków” i świadectw mitycznej kultury ludowej.
Polityka
17.2010
(2753) z dnia 24.04.2010;
Stomma;
s. 123