Joanna Cieśla: – W jednym z przebojów śpiewa pani: „To nie sztuka wybudować nowy dom, sztuka sprawić, by miał w sobie duszę”. Przyjaciele mówią, że pani to się udało.
Alicja Majewska: – Pochlebia mi, kiedy Zbyszek Wodecki mówi, że jak próby – to u mnie, a po nich dobra kolacja i miły wieczór. Mój dom zawsze był otwarty, może nawet jeszcze bardziej, kiedy mieszkałam w nim z moim mężem Januszem Budzyńskim, który był osobą bardzo lubianą i towarzyską.
Przydział na ten dom na Zaciszu dostali państwo w 1975 r. – z rozdzielnika dla peerelowskich gwiazd?
Nie wiem, czy z rozdzielnika – na pewno trzeba było mieć protekcję. W tym osiedlu jest przemieszana społeczność – jeszcze przed nami mieszkała tam Łucja Prus, Halinka Frąckowiak – choć nazywało się to spółdzielnia nauczycielska. W każdym razie byliśmy najszczęśliwsi na świecie, kiedy nam się udało. To znaczy, kiedy mężowi się udało. Ja wcześniej byłam osobą bardzo samodzielną, ale gdy poznałam męża, który miał jeszcze więcej zdolności organizacyjnych, zaradności, zupełnie się temu poddałam.
Odpowiadało to pani?
Nie zauważałam, żeby ktoś czegoś ode mnie oczekiwał. Moja mama, która mieszkała w pobliżu, była fantastyczną gospodynią, zamieszkała z nami moja przyjaciółka, która miała wtedy kłopoty i też była świetną gospodynią. Ja byłam Alusią i moją domeną był wdzięk. Jeśli chodzi o dom, to ja od początku miałam potrzebę estetyzowania go – bo to był taki zwykły peerelowski klocek z płyty.
I jak z takiego klocka robi się przestronny dom?
Zaczęłam od środka. Zaprzyjaźniona pani architekt zaproponowała usunięcie prawie wszystkich ścian. Ale między dwoma pokojami nie było można, bo ściana była nośna.