Cicho sza – mówi nasz angielski znajomy. Nowa Zelandia to najlepiej strzeżony sekret – twierdzi. Znajomy jeździ tam co roku na miesiąc, aby rozkoszować się zjawiskowym krajobrazem, wyśmienitym winem oraz towarzystwem pogodnych wyspiarzy. Sekret się trzyma przede wszystkim z uwagi na dystans. Aby dolecieć do Nowej Zelandii, trzeba półtora dnia spędzić w powietrzu. Z Polski jest to dokładnie przeciwległy koniec świata, nie da się tam spontanicznie udać na weekend czy nawet tydzień. Z drugiej strony jest lepiej, niż było. W połowie XIX w. europejscy osadnicy potrzebowali 4 lub 5 miesięcy, aby w spartańskich warunkach dotrzeć do wyspy.
Kraj odkrywano dwa razy.
Najpierw holenderski podróżnik Abel Tasman w 1642 r. został szybko przepędzony przez tubylców. Następnie Brytyjczyk James Cook, któremu towarzyszyło dwóch polskich botaników Jan Rajnold Foster i jego syn Jan Jerzy Adam Foster, dotarli tam w 1769 r. Wśród brytyjskich kolonizatorów dominować mieli złodzieje, mordercy i gwałciciele z więzień w całym kraju. Nawet jednak lokalni tubylcy, Maorysi, nie są tam od zawsze. Zaczęli się pojawiać osiemset lat temu z wysp Polinezji, nawigując według układu gwiazd, prądów oceanicznych i szlaków wędrownych ptaków. Wcześniej kraj był zupełnie niezamieszkany.
Nowa Zelandia to jeden z bardziej udanych przykładów tego, jak można w krótkim czasie stworzyć spójne państwo i społeczeństwo, a nawet zacząć budować własną tradycję. Byłą premier Helen Clark kiedyś zapytano, czy jej kraj jest gotów, aby odejść od systemu monarchii konstytucyjnej (w ramach którego brytyjska królowa jest nadal głową państwa w Nowej Zelandii). Clark po namyśle odpowiedziała, że najwcześniej za 20–30 lat społeczeństwo będzie w stanie podjąć tego rodzaju dyskusję.