Archiwum Polityki

Oda do dresiary

Miło jest pisać o nobliwych kobietach, dzięki którym zmieniała się historia Warszawy. Czcigodnie i poczciwie przywoływać bardziej lub mniej znane nazwiska, jednocześnie kokietując swoją elokwencją. Ale czymże byłoby moje miasto bez dresiar? Blachar, grzanek, tipsiar. Bez blondynek zbitych w grupkę i chichoczących pod nocnym. Bez fryzjerek siedzących na plastikowych krzesełkach przed salonem kosmetycznym i opalających sobie łydki. Jak wyglądałyby ulice i skwery bez ozdobionych brylancikami paznokci, nierzadko z przewleczonym przez nie łańcuszkiem. I wreszcie: czy emancypacja nadal rozwijałaby się z taką szybkością bez tych wszystkich bezczelnych i agresywnych dziewczyn?

I odpowiedź jest jedna, nic byśmy nie osiągnęły bez dresiar i proszę cię-heloł! – chyba sobie nie wyobrażasz, że idziesz normalnie na spacer, a tu ci nie wyskakuje pod nogi bulterier prowadzony przez laskę w kurteczce kończącej się nad brzuchem, która cedzi do ciebie „weź się odsuń”. I ty się odsuwasz, pies warczy, za laską stoi grupka kolegów w szeleszczących nogawkach jak w złotych latach dziewięćdziesiątych. Ale spoko, dresiara nie potrzebuje ochrony, ona sobie poradzi. Jest wyszczekana jak jej pupilek o imieniu Kosa i zanim znajdziesz w intelektualnej główce celną ripostę, to dostaniesz w tym czasie stek totalnych bluzgów. Normalnie nie do przytoczenia w opiniotwórczym tygodniku, zapomnij.

Nikt o Królowej jeszcze nie napisał piosenki, ale to taka współczesna Czarna Mańka, taka żyleta w wersji najtańszej. Poprawia czerwone stringi sięgające do pachy i przestępuje z nogi na nogę. Ej, masz fajka? Spróbuj nie mieć. Albo ognia. To wtedy taka cisza między wami zapada, Jezu, normalnie, że szok.

Polityka 4.2010 (2740) z dnia 23.01.2010; Kultura; s. 57
Reklama