Archiwum Polityki

Nasze szczęście w ich nieszczęściu

Jak wyglądałaby w polskich mediach relacja z końca świata? Można to sobie wyobrazić, oczywiście pod warunkiem, że na pierwszy ogień nie poszłaby nasza część globu. Ofiarni reporterzy, którym udałoby się dotrzeć do miast zamienianych w ruinę, krzyczeliby do mikrofonów: Proszę państwa, to prawdziwa apokalipsa, setki tysięcy, a może już miliony zabitych i zaginionych, lecz jak udało się nam ustalić, wśród ofiar nie ma Polaków!

Skąd to wiemy? Przecież tak właśnie zaczynają się niemal wszystkie pierwsze doniesienia z miejsc największych katastrof i kataklizmów, w których obok współczucia dla poszkodowanych natychmiast pojawia się ton uspokajający: jak się dowiedzieliśmy – na szczęście wśród ofiar nie było Polaków. Następnie dobrą wiadomość będą potwierdzać wywoływane telefonicznie nasze miejscowe służby konsularne, tak byśmy mogli wyłączywszy telewizor pójść spać przekonani, że – co za szczęście w nieszczęściu! – naszych tam nie było. Właściwie należałoby się cieszyć, ale niestety, radości towarzyszy w takich wypadkach uczucie zażenowania, że potrafimy być tak samolubni i prowincjonalni.

Najświeższy przykład to doniesienia z Haiti. Przez parę dni dwie liczby były wymieniane w korespondencjach niemal symetrycznie: z jednej strony dziesiątki, a nawet setki zabitych, a z drugiej – bodaj ośmiu rodaków, których los nie był znany. Potem tryumfujące doniesienia, że jednak nie ośmiu, że mniej i jeszcze mniej, a w końcu że zginął tylko jeden Polak, który jednak wkrótce się odnalazł. Każdy wypadek to bez wątpienia nieszczęście i dramat dla najbliższych. Nie ma też nic dziwnego w tym, że obchodzi nas los rodaków, którzy mieli pecha znaleźć się w miejscu katastrofy.

Polityka 4.2010 (2740) z dnia 23.01.2010; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 8
Reklama