Paleta stanowisk, na których zobaczono go w chwili, gdy rozeszła się informacja o jego rezygnacji z funkcji prezesa Pekao SA, była właściwie nieograniczona. Premier, może nawet kandydat PO na prezydenta, szef NBP, członek Rady Polityki Pieniężnej, szef dowolnej instytucji finansowej, a także wielu innych, krajowych i zagranicznych. – Kiedyś widziano mnie jako prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, a więc jestem wyraźnie w trendzie wzrostowym – śmiał się Bielecki.
Sam o sobie często mówił, że w gruncie rzeczy jest szczęściarzem. Nie tylko dlatego, że wypadło mu żyć w czasie wielkiej i fascynującej transformacji i stanąć na czele rządu w roku 1991, który dla tej transformacji był być może najtrudniejszy i kluczowy. – Prawdziwy kryzys to był w 1991 r. – powtarzał, gdy pod koniec 2008 r. świat zaczęły ogarniać paniczne nastroje kryzysowe, padały banki, a rządy asygnowały setki miliardów dolarów na podtrzymywanie produkcji. – Wtedy Polska była bankrutem i właściwie wielkość zadłużenia nie miała aż tak wielkiego znaczenia, bo i tak nikt nie chciał z nami rozmawiać. Problemem było to, czy wiceminister finansów Elżbieta Suchocka zwiąże koniec z końcem, czyli czy sterując ręcznie przelewami zdąży kwoty, które wpłynęły rano, przekazać w południe na wypłaty mające nastąpić następnego dnia.
Uważa się za szczęściarza także dlatego, że życie nieustannie stawiało mu nowe i ciekawe wyzwania. Począwszy od doświadczeń zdobytych przy budowie wielkiej rury w Związku Radzieckim, gdzie zobaczył to cudowne marnotrawstwo roboty na państwowym. Koszty nieważne, miało być 340 km rury i już. Poprzez przejście na prywatne (lata 80.), czyli na ciężarówkę (stopień zużycia 70 proc.