Kiedy w Londynie, jako partner w firmie doradczej McKinsey, sam rekrutował ludzi do pracy, najchętniej zaglądał w ich podaniu do rubryki resume. Tam mógł się czegoś ciekawego dowiedzieć o człowieku. Dlatego jest pewien, że w jego resume, gdy starał się o przyjęcie na Harvard, mogły zainteresować dwie rzeczy. Po pierwsze to, że był człowiekiem zza żelaznej kurtyny, co na początku lat 90. budziło w Amerykanach wielką ciekawość. Po drugie, że profesjonalnie uprawia taniec towarzyski. Na parkiecie zresztą poznał żonę.
Można więc powiedzieć, że najlepszą uczelnię świata, o której nawet nie śmiał marzyć, być może sobie wytańczył. On, człowiek o ścisłym umyśle, który najlepiej się bawi, rozwiązując skomplikowane matematyczno-logiczne łamigłówki. Skąd w ogóle ten pomysł o Harvardzie w głowie absolwenta lubelskiego KUL? Podsunęli mu go ludzie z fundacji Cyrusa Vance’a, którzy pomagali wtedy tworzyć Ministerstwo Przekształceń Własnościowych. Klesyka ściągnął do Warszawy Lesław Paga, który wykładał w Lublinie ekonomię. A Amerykanie zawrócili mu w głowie, że powinien zrobić w Stanach dyplom MBA. On wtedy jeszcze pojęcia nie miał, co to jest ten MBA, i jeśli coś mu chodziło po głowie, to raczej doktorat. Andrzej Klesyk pojechał do Stanów, zdał egzamin z języka, ale wrócił z niczym: nie przyjęli go. Jednak gdy pierwszy raz zobaczył Harvard, wykrzyknął wow! (w kraju jeszcze się tak nie mówiło) i postanowił, że stanie na uszach, ale się tam dostanie...
Jeszcze kilka dni przed rozpoczęciem roku akademickiego nie wiedział, skąd weźmie niezbędne 75 tys. dol. – Rodzice chcieli sprzedać dom i samochód, w praktyce uzbierało się zaledwie 4 tys.