Poza zwycięstwem Lecha Wałęsy, które było dość oczywiste w 1990 r. (i zaplątaniem się w politykę Stana Tymińskiego, co należy uznać za wypadek młodziutkiej demokracji), nie mamy żadnego przykładu, aby ktoś spoza partyjnych kandydatów przedarł się do ostatecznej rozgrywki o urząd prezydenta. Nawet niezły, ok. 18-proc., wynik Andrzeja Olechowskiego w 2000 r. pojawił się w sytuacji niezagrożonej pozycji Aleksandra Kwaśniewskiego, wypracowanej przez całą pięcioletnią kadencję, i wyjątkowo słabego kontrkandydata, jakim był Marian Krzaklewski z trudem wysunięty przez skłóconą AWS.
Stabilizacja układu partyjnego jest faktem i nie ma żadnych przesłanek, by wieszczyć, że wrócimy do czasu, kiedy z wyborów na wybory obywatel szukał swojej partii czy swojego kandydata na prezydenta. Nawet jeżeli wyborca jest niezadowolony, jeśli partia nie spełnia wszystkich jego oczekiwań, rodzi się przyzwyczajenie do głosowania na swoje ugrupowanie. Układ: dwie duże partie i dwie mniejsze ma więc wszelkie szanse przetrwać.
Ale wybory prezydenckie są dla wszystkich partii wyzwaniem.
Wydawać by się mogło, że najwcześniej uporał się z nim SLD. Ma już swojego kandydata, Jerzego Szmajdzińskiego; dotychczasowy lider Grzegorz Napieralski obronił swoją pozycję, nie ma żadnego liczącego się ruchu po lewej stronie. Zadaniem Szmajdzińskiego ma być konsolidacja tych środowisk, które jeszcze boczą się na SLD. Takich środowisk jest jednak dziś niewiele. Najbardziej widoczne środowisko intelektualne skupione wokół „Krytyki Politycznej” nie może się zdecydować na przejście od krytyki do polityki. Im dłużej trwają w stanie takiego zawieszenia, tym bardziej ugruntowują pozycję Sojuszu i jeżeli już się na politycznym rynku pojawią, to zapewne bardziej jako dogmatycznie lewicowa dekoracja niż realna siła.