Przedsiębiorcy zawsze wieje wiatr w oczy, a temu od energetyki wiatrowej to już wyjątkowo; mało który zaprzeczy. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, począwszy od natury, która nie obdarzyła nas nadmiarem wiatru. Potrzebny jest w miarę silny i często wiejący – najlepiej powyżej 7 m/s – by poruszał wiatraki, ale też nie za mocno, bo podczas wichur trzeba je wyłączać. W Polsce trudno znaleźć takie miejsca, szczególnie że nie dorobiliśmy się jeszcze atlasu wiatru, czyli mapy kraju opisującej warunki wiatrowe. Są dane wycinkowe z niektórych rejonów oraz informacje zbiorcze Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. O ostatecznej lokalizacji wiatraków decydują dane zbierane przy użyciu specjalnych masztów pomiarowych, ale atlas bardzo by ułatwił wybór najlepszego rejonu pod przyszłą inwestycję.
Ale co tam wiatr, gorzej z nieprzychylnymi ludźmi. Prawdziwe kłopoty zaczynają się, gdy przychodzi do walki z urzędnikami, a także z niechęcią lokalnych społeczności. Ludzie czują lęk przed wiatrakami. Że będą hałasować albo emitować infradźwięki, że popsują widok albo że będzie trzeba wybudować przez ich pola nową linię przesyłową. Nawet obrońcy przyrody robią trudności, choć to przecież urządzenia do produkcji najczystszej energii. Przekonują, że wiatraki mogą zaszkodzić ptakom.
– Za instalacjami wiatrowymi nie przepada też Ministerstwo Gospodarki – twierdzi prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW) Jarosław Mroczek. – A przecież to na rządzie spoczywa odpowiedzialność za wypełnienie przez Polskę zobowiązań wynikających z unijnego pakietu energetycznego. Do 2020 r. musimy dojść do 15 proc. energii wytwarzanej ze źródeł odnawialnych. Bez energetyki wiatrowej będzie to niemożliwe.
Energetycy wiatrowi twierdzą, że niechęć resortu kierowanego przez wicepremiera Pawlaka bierze się stąd, że wiatraki są konkurencją dla agroenergetyki, czyli produkcji energii z roślin.