Archiwum Polityki

Doña Maruć w błękitach

Wspinaczka stromą ścieżką na wzgórze trwa już dłuższą chwilę. W dole rozpościera się zasnute mgłą miasteczko. To Zinacantan, miejscowość zamieszkana przez Indian Tzotzil. Stan Chiapas, jeden z najbiedniejszych regionów Meksyku, miejsce narodzin antyrządowej partyzantki zapatystów, kierowanej przez słynnego subcomandante Marcosa.

Bo widzisz, błyskawica to anioł. Są złe anioły i dobre anioły. I tamten z jaskini jest zły. Może cię spalić – Maruć, choć nieco zażywna, nie zmęczyła się ani trochę. Ciężka od bajecznych haftów suknia wydaje się w ogóle nie spowalniać jej kroku. Peroruje nadal, ani na chwilę nie gubiąc wątku: – Niektórzy idą do tej jaskini i palą aniołowi świeczki. Polewają mu pox. Pox to bimber. No, z trzciny cukrowej. I potem podaje się czyjeś imię. I już. Anioł go dopadnie. A jeśli kobieta śpi z takim aniołem, to urodzi potem białe dzieci. Bieluteńkie. Z zielonymi oczami. Zupełnie jak u turystów.

Indianie Tzotzil powiadają, że we wnętrzach okolicznych wzgórz mieszkają Ojcowie-Matki, duchy przodków. Doglądają spraw ludzi. Pilnują, by przestrzegać tradycji. W dawnych czasach wszyscy ludzie widzieli wyraźnie, co się dzieje wewnątrz każdego wzgórza. Mogli podpatrywać Ojców-Matki i podążać za ich wskazówkami. Dziś taki wzrok posiadają już tylko uzdrawiacze. Dlatego Tzotzile nazywają ich h’ilol – widzący.

Majowie w bejsbolówkach

Tzotzile należą do najbardziej konserwatywnych społeczności tubylczych w Meksyku. Nie znaczy to, że nie korzystają z telefonów komórkowych, bankomatów czy Internetu. Ale pozostają silnie przywiązani do własnego języka i wizji świata, wciąż jeszcze przesiąkniętej prekolumbijskimi wierzeniami.

Polityka 39.2009 (2724) z dnia 26.09.2009; Na własne oczy; s. 124
Reklama