Pojawia się wiele apeli, by Donald Tusk dał sobie spokój z Pałacem Prezydenckim i skupił się na premierowaniu. Tyle przecież jest do zrobienia, a zdziałać to można siedząc w najważniejszym gabinecie w warszawskich Alejach Ujazdowskich. Przecież nie w „wetowarni” przy Krakowskim Przedmieściu. Zresztą sam Tusk tuż po przejęciu rządu w 2007 r. mówił, że ma pełną świadomość, iż wystarczy mu honorów i zasłużonego miejsca w historii, jeśli sprawdzi się jako premier.
Ale minęły prawie dwa lata i jak zawsze w polityce to realia decydują o planach i celach na najbliższe miesiące i lata, zwłaszcza że politycznie będą one bardzo gorące. Te realia pokazały, że urząd prezydenta, choć konstytucyjnie skrojony dość skromnie, jeśli chodzi o zakres realnej władzy, może być efektywnie wykorzystywany do ograniczania możliwości rządzenia premiera i koalicji, która za nim stoi: można zawetować, nie podpisać, nie mianować, nie kontrasygnować i nie przyjść.
W tej perspektywie przejęcie Pałacu Prezydenckiego staje się dla formacji rządzącej warunkiem koniecznym, by jeszcze w tej kadencji Sejmu cokolwiek zdążyć zrobić i by mieć szansę na zwycięstwo w następnych wyborach parlamentarnych. Dla Platformy, oskarżanej o nieróbstwo i niedotrzymywanie obietnic, jest to sprawa być albo nie być. Na tym jest oparta, słusznie czy nie, cała strategia Tuska i jego partii. I nie musi tu chodzić o chore ambicje Donalda Tuska – jak można przeczytać w tekstach wielu komentatorów nie tylko proweniencji pisowskiej – który jakoby marzy, żeby zostać prezydentem i niejako z automatu wejść do podręczników historii. Wiadomo, premierzy się zmieniają, niektórych nazwiska trudno jest sobie przypomnieć po latach, a prezydentów jednak się pamięta.
Poza tym to zajęcie dość przyjemne, chronione przed bieżącą odpowiedzialnością za kłopoty kraju, a ponadto można zakładać, że trwające nawet 10 lat.