Barack Obama rozpoczął batalię o reformę systemu ochrony zdrowia. Jej wynik będzie probierzem przywódczych zalet prezydenta, który reformę traktuje jako priorytet. A także miarą tego, jak głębokich zmian można w ogóle dokonać w USA, gdzie siły status quo stawiają kolosalny opór. Ochrona zdrowia to w Ameryce biznes, który lekarzom, szpitalom i towarzystwom ubezpieczeniowym przynosi ogromne dochody, często nieproporcjonalne do jakości świadczonych usług, dla pacjentów stanowi źródło stresów i w dodatku rujnuje gospodarkę.
Inaczej niż w Europie, w USA nie ma państwowej opieki finansowanej z podatków i zapewniającej darmowe leczenie, jeśli nie liczyć federalnych funduszy dla emerytów i niepełnosprawnych (Medicare) oraz najbiedniejszych (Medicaid). Przeważającą większość Amerykanów ubezpieczają pracodawcy; jakość tych ubezpieczeń jest nierówna i zależy zwykle od wielkości przedsiębiorstwa: im większa firma, tym lepsze pokrycie kosztów leczenia. Pozostali, głównie pracujący na własny rachunek, muszą sami wykupywać ubezpieczenia na prywatnym rynku, które drożeją z wiekiem i pogarszającym się stanem zdrowia klienta.
Miliony Amerykanów, których na taki luksus nie stać, wolą na nim oszczędzić albo rezygnują z ubezpieczenia. Szacuje się, że liczba nieubezpieczonych sięga już 46–49 mln (prawie 15 proc. populacji). Ryzykują wiele – ciężka choroba oznacza wydrenowanie oszczędności i ruinę, przewlekła – zadłużenie na całe życie. Rachunki za kilkugodzinny pobyt w szpitalu sięgają 5–10 tys. dol.
Koszty leczenia w Ameryce należą do najwyższych na świecie – średnio 6714 dol. na głowę mieszkańca. Są one mniej więcej dwa razy wyższe niż w innych krajach zachodnich: w Niemczech 3371 dol.