Wizyta prezydenta USA w Rosji 6–8 lipca będzie pierwszym poważnym sprawdzianem amerykańskiej gotowości otwarcia nowego rozdziału w stosunkach z Rosją. Choć polityka resetu – od klawisza „reset”, którego naciśnięcie zapowiedział w lutym w Monachium wiceprezydent USA Joe Biden – zdążyła już urosnąć do wydarzenia politycznego tego roku, chłodne spojrzenie nakazuje dużą powściągliwość w jej ocenie. Wiele wskazuje na to, że poprawa relacji rosyjsko-amerykańskich nie wyjdzie znacząco poza sferę retoryki, a w istotnych dla siebie sprawach obie strony pozostaną na przeciwległych biegunach.
Z perspektywy Europy stosunki amerykańsko-rosyjskie układają się w ciąg nieustających wysiłków zmierzających do podtrzymania partnerstwa obu mocarstw po zakończeniu zimnej wojny. Jednak ostatnie 20 lat było bardziej okresem wygaszania impulsów ery zimnowojennej, niż czegoś naprawdę nowego. Rola i pozycje obu państw w polityce międzynarodowej po 1990 r. podążają bowiem odrębnymi trajektoriami.
Ameryka wykorzystała erę pozimnowojenną dla umocnienia swojej globalnej hegemonii,
otwarcia się na nowe wyzwania, a także dokończenia przebudowy Europy. Choć apogeum tzw. momentu jednobiegunowego, który zdaniem Charlesa Krauthammera skazywał USA na samotne przywództwo w świecie, przypadło na okres fatalnej w skutkach wojny w Iraku, Ameryka nadal pozostaje mocarstwem, z którym nie może równać się żadne inne państwo. Miarą jej dzisiejszej słabości nie jest bowiem liczba pretendentów do roli mocarstw, tylko siła, którą Ameryka dysponowała jeszcze w okresie wczesnego Busha juniora, gdy po zamachach 11 września 2001 r. cały cywilizowany świat chciał być jej sojusznikiem.
Rosja tymczasem nie tylko nie wyszła poza tradycyjne dla siebie postrzeganie świata – stając się zarówno w polityce zagranicznej jak i wewnętrznej więźniem starych obsesji i lęku przed zmianą – ale nie potrafiła również stworzyć żadnej spójnej koncepcji własnej roli w polityce międzynarodowej.