Na Węgrzech, w Austrii, Holandii czy Finlandii radykalna, ksenofobiczna prawica podgrzewa dziś polityczną atmosferę, podważa standardy publicznych zachowań, wprowadza nowy język, który zaczyna przenikać do głównego nurtu. Co prawda z Polski do Parlamentu Europejskiego nie dostały się mniejszościowe, nacjonalistyczne ugrupowania, w stylu Prawdziwych Finów czy Lepszych Węgier, ale podobnego języka używała w kampanii najsilniejsza partia opozycyjna, czyli PiS, występując pod chasłem Więcej dla Polski.
Wydaje się, że dzisiaj to nie egzotyczni, łatwo rozpoznawalni populiści, są najbardziej niebezpieczni; groźniejsi są ci, którzy przejmują od nich niektóre hasła i postulaty i w bardziej cywilizowanej formie wprowadzają do debaty. To chyba jest zaraźliwe. Nawet działacze Platformy Obywatelskiej, którzy pod naporem agresji Prawa i Sprawiedliwości jako antidotum przyjęli filozofię miłości, też czasami „rzucają talerzami”. I na radykalizm przeciwnika potrafią odpowiedzieć radykalizmem równie bezwzględnym i bezpardonowym (Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot). Ten styl i ton zaczynają dominować w medialnym przekazie, choć przecież często treści, które się za nimi kryją, tak znowu radykalne nie są. W tym sensie, że jak przychodzi do podejmowania decyzji, rzeczywistość studzi gorące głowy.
To nawet Jarosław Kaczyński, gdy rządził, musiał co chwilę przekonywać swoich miłośników, że nie jest w stanie, wobec oporu materii i braku narzędzi (słynny „imposybilizm prawny”), natychmiast realizować ideałów IV RP. Choć on akurat chyba był najbliżej realizacji radykalnych gróźb, które zapowiadał. Nie starczyło jednak czasu i sił.
Niemniej znaleźliśmy się w przedziwnym stanie rzeczy, gdyż słowa uleciały wysoko, szybują nieposkromione, a ludzie, tam na dole, przed telewizorami i przed urnami wyborczymi muszą się wobec nich odnaleźć, przecedzać retorykę polityków, by w ogóle móc dokonać racjonalnych ocen i wyborów.