Jak czuje się najstraszniejszy ze strasznych niemieckich korespondentów w Warszawie?
Dotychczas czułem się w Polsce zaniedbywany i ignorowany. Są koledzy dziennikarze, na których wydawano nakazy aresztowania, inni figurują na czarnych listach, jeszcze innych nazywano świniami. A mnie nikt nawet nie zauważał.
Co miał pan dokładnie na myśli, pisząc o Jarosławie Kaczyńskim, że jest „grimmigste der grimmigen”?
To staromodne określenie, pochodzi z języka bajek. Tak nazywa się w Niemczech ludzi w wielkim gniewie, np. króla, który dostrzegł wielką krzywdę i wpada z tego powodu we wściekłość. Takie miałem wyobrażenia, gdy użyłem tych słów.
Czy niemieckim korespondentom jest w Polsce trudniej niż francuskim lub brytyjskim?
Wręcz przeciwnie. W Polsce są politycy, na przykład w PiS, którzy niesłychanie przeceniają nasze znaczenie, wskutek czego jesteśmy o wiele bardziej widoczni niż inni, a co za tym idzie, łatwiej nam nawiązywać kontakty. W Polsce jesteśmy na tyle ważnymi osobistościami, że krytykuje nas rzecznik rządu. To zaszczyt, którego nie dostąpiłbym nigdzie indziej i chciałbym za niego serdecznie podziękować.
Czy ktoś z MSZ się do pana odezwał?
Jeszcze nie, czekam na to i mam nadzieję, że minister Sikorski osobiście u mnie zaprotestuje. Będzie po temu okazja – lecę z nim i ministrem Steinmeierem do Kijowa.