Jezus Chrystus, który z obrazu boleściwym wzrokiem patrzy na pracownika Jana Pogodzińskiego, składającego mechanizm karabinu maszynowego, to nowy, bo wcześniej zakazany element w Łuczniku. Jeden z niewielu nowych elementów: gmach pamięta jeszcze wizyty prezydenta Ignacego Mościckiego, a część obrabiarek sekretarza Władysława Gomułkę.
34 lata w jednym zakładzie wystarczą, żeby Pogodziński składał mechanizm z zamkniętymi oczami. Ale nie ma się co śpieszyć, bo pierwsze zamówienie w tym roku zakład dostał w kwietniu i właściwie już je kończy. Pracownicy urlopy wykorzystali w lutym, kiedy zarząd doszedł do wniosku, że taniej trzymać ich w domach niż przy maszynie. W domu robotnik sam się ogrzeje, jakieś zajęcie sobie znajdzie. Czyli będzie miał wszystko to, czego w tamtym okresie pracodawca nie mógł zagwarantować.
Upadek prawie kontrolowany
O tym, że w Radomiu będzie produkowana broń, zadecydowała geografia. Po 123 latach zaborów Polakom trudno było ufać któremuś z sąsiadów. Pierwszą fabrykę broni postanowiono więc zbudować w centrum kraju. Radomski Łucznik zamykał Centralny Okręg Przemysłowy od północy. A miasto od południa, bo zakład stawiano od zera na bagnach i nieużytkach. Był 1923 r. Trzy lata później z radomskiej fabryki polska armia dostawała już 250 karabinów mauser dziennie. Wielki światowy kryzys w latach 30. nie ominął prowincjonalnego Radomia. Ale zakład upadł znacznie później. Konkretnie 70 lat później. W listopadzie 2000 r. Zakłady Metalowe Łucznik, spadkobierca przedwojennej fabryki, ogłosiły upadłość. – To miał być taki upadek w stylu feniksa. Mieliśmy zbankrutować. Odciąć się od długów. Wyselekcjonować najlepszych pracowników. A na koniec na nowo powstać jako nowoczesny zakład. Poza tym ostatnim wszystko się udało – mówi Zygmunt Osóbka, ostatni prezes zakładów.