Spokojna, błyszcząca laguna. Woda ma kolor lazuru, przejrzystość kryształu i przyjazną temperaturę 28–29 stopni C. Przyjazną dla tropikalnych ryb, gąbek, koralowców, meduz i żółwi morskich. Kiedy Leo Morou ponad trzydzieści lat temu przyjechał na Polinezję i osiadł na wyspie Tahaa, w archipelagu Wysp Towarzystwa, żółwie widywał nawet kilka razy dziennie, wystarczyło odpłynąć łodzią kilkadziesiąt metrów od brzegu. Te wielkie gady ze spłaszczonym ciałem chronionym skorupą, która mieni się odcieniami brązów, kończynami jak wiosła i bystrymi oczami są zaprzeczeniem powszechnej wiedzy o żółwich możliwościach: są silne i pływają jak torpeda.
Leo początkowo nie interesował się nimi jakoś szczególnie. Były i już. Stanowiły część świata przyrody Pacyfiku, jak palmy, jak ogromne drzewa obsypane owocami mango, jak kwiaty hibiskusa czy obłędnie pachnące białe pąki tiare. Ożenił się z Lolitą Ariitu, aborygenką, byłą miss Polinezji. Lolita wniosła do tego związku kawał ziemi aż po zbocze wulkanicznego wzgórza, które sroży się pośrodku wyspy. Ziemi nikt by mu nie sprzedał; dzięki wianu Leo, biały przybysz, mógł wybudować dom, a potem kilka bungalowów dla gości na zboczu góry, wśród drzew mango i chlebowców. Urodziło mu się dwóch synów i córka. Dziewczyna studiuje w Stanach, chłopcy wspólnie z rodzicami prowadzą pensjonat i restaurację.
Kiedy Leo pływał z turystami łodzią i pokazywał im rekiny oraz koralowce, spostrzegł, że coraz rzadziej widuje żółwie. Wtedy uznał, że musi żółwi bronić, skoro tu osiadł i bezpłatnie korzysta z całego bogactwa natury. I tak żółwie stały się głównym celem, zajęciem i miłością całej rodziny. W 1992 r. założyli fundację Hibiskus. Postanowili chronić przed wyginięciem żółwie morskie południowego Pacyfiku. Przed kłusownikami, zabobonem, ludzką bezmyślnością.