Polacy uczestniczą dziś w kulturze zupełnie inaczej niż u progu III RP, a i sama kultura jawi się czym innym, niż była. W okres transformacji wchodziliśmy bez wiedzy o tym, jak radzić sobie w nowych warunkach. Po PRL odziedziczyliśmy nie tylko infrastrukturę, ale nawyki i sposoby myślenia. Dominowało przekonanie, wedle którego sfera kultury obejmuje przede wszystkim wzniosłą domenę wyższych wartości, a gdzieś na nizinach zalega trywialny obszar rozrywki. Obecny w tym myśleniu model „bycia człowiekiem kulturalnym” ogniskował się najogólniej rzecz biorąc na erudycji, elokwencji i wykształceniu. Był, można rzec, zgodny z tradycją inteligencką, w której wiedza czerpana z książek jest głównym wyznacznikiem „ukulturalnienia”.
Polska Ludowa z jej ideologicznym imperatywem egalitaryzmu paradoksalnie pozostawiła po sobie wyobrażenia o kulturze silnie zhierarchizowanej: z wyraźnym podziałem na jasne elity i nieoświecone masy. Wyleczyć z ciemnoty mogła szkoła i placówki kulturalne oferujące kontakt z tak zwaną kulturą wysoką. Z drugiej strony istniał wyraźny kontrast między tak pojmowaną kulturą a praktyką uczestniczenia w niej. Ludzie w znakomitej większości żyli bardziej rozrywką niż wyrafinowaną sztuką, co zresztą władza na różne sposoby wykorzystywała.
Santor kontra Doda
Człowiek kulturalny to niekoniecznie ktoś, kto biega na wszystkie imprezy kulturalne, za to zawsze umie się zachować – nawet jak przeklnie, to robi to w sympatyczny sposób. Jest miły, a jak jeździ przez rondo, to nie korzysta cały czas z prawego pasa, tylko robi to w odpowiedni sposób. Człowiek kulturalny to jest człowiek, z którym można o wszystkim porozmawiać i, powiedzmy, dogadać się we wszystkich kwestiach. Chyba to tak.*
Dziś „człowiek kulturalny” musi być przede wszystkim obyty – miarą jest nie tyle formalne wykształcenie i liczba przeczytanych książek, ile „bywanie na imprezach”.