Kiedy otwierano ten kierunek na uczelni katowickiej, polski jazz miał już renomę, m.in. właśnie dzięki Komedzie, który zmarł w momencie rozkwitu swej światowej kariery. Ale Komeda był właściwie amatorem, po kilku latach nauki muzyki. Pierwsze pokolenie powojennych jazzmanów, dorastające w czasach stalinowskiej prohibicji, podsłuchujące z wypiekami audycje Radia Luksemburg i Głosu Ameryki (zwłaszcza Willisa Conovera), nie uczyło się jazzu instytucjonalnie. Jan Ptaszyn Wróblewski, Andrzej Trzaskowski, Andrzej Kurylewicz, Zbigniew Namysłowski, trochę młodsi Włodzimierz Nahorny, Tomasz Stańko, Zbigniew Seifert – wszyscy oni zaczynali od klasycznej nauki muzyki. Do jazzu zawiodła ich miłość, za którą niektórzy słonawo płacili, np. Kurylewicza wyrzucono ze studiów w Krakowie. Ostatecznie sztuka zwyciężyła i w pierwszych latach odwilży muzycy ci stali się legendą.
Doszło do tego, że sam Edward Gierek, wówczas I sekretarz KW PZPR na Śląsku, na szkoleniu w Wiśle w 1968 r. namówił działaczy partyjnych z Katowic, żeby „zrobili coś z tą muzyką rozrywkową”. W październiku 1969 r. ruszyło Studium Zawodowe Muzyki Rozrywkowej, przekształcone potem w wydział; początkowo miało przede wszystkim uczyć dobrej aranżacji. Dziekanem był najpierw prof. Zygmunt Kalemba, potem prof. Andrzej Schmidt, który w 1984 r. spowodował, że po raz pierwszy w nazwie placówki pojawiło się słowo jazz (Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej). Dziś jest to Instytut Jazzu i Muzyki Rozrywkowej.
Zdaje tu co roku pięć osób na jedno miejsce,
a przyjmuje się po jednej osobie na każdy instrument. Zgłaszają się nie tylko ludzie z całej Polski, ale i Ukraińcy, Czesi czy Słowacy. Przyjeżdżają do indywidualności, np. Piotra Wojtasika. Jednak instytut ma mało pracowników naukowych.