Lech Wałęsa nie wymienia Nelsona Mandeli w swej autobiografii „Droga nadziei”. A powinien. Czasem aż dech zapiera, jak podobnymi szli drogami w swych nieufnych głęboko podzielonych społeczeństwach. I jak starali się pogodzić to, co wydawało się nie do pogodzenia. Takie jest zadanie przywódców narodu. Dziś świat przeżywa nie tylko kryzys ekonomiczny, lecz także kryzys przywództwa politycznego. Afryka nie jest wyjątkiem. Jacob Zuma, najbardziej prawdopodobny nowy prezydent RPA, ma charyzmę, ale nie ma prestiżu Nelsona Mandeli. A w sąsiednim Zimbabwe wuj Bob nie przyjmuje do wiadomości fatalnego bilansu swych wieloletnich rządów.
Prezydent Robert Mugabe w Zimbabwe i Nelson Mandela w RPA są niemal rówieśnikami. Ich biografie wiele łączy, a jednak Mugabe i Mandela zapiszą się w historii zupełnie inaczej. Mandela jako niemal święty, Mugabe jako tyran. Dlaczego? Obaj są liderami narodów, lecz jeden zawiódł, drugi dał radę. Jaki jest klucz do sukcesu Mandeli, a jaki do fiaska Mugabego? I co wynika z ich historii dla demokracji na Czarnym Lądzie, a może i poza nią?
Mandela (ur. w 1918 r.) jest tylko o sześć lat starszy od wuja Boba. Urodził się w roku odrodzenia po zaborach Polski Niepodległej. Mugabe – dwa lata przed zamachem majowym w Polsce. Afryka Południowa i Rodezja (dziś Zimbabwe, co w języku bantu znaczy „kamienny dom”) były wtedy pod rządami białych, Burów i Anglików, którzy od pokoleń koegzystowali tam z czarnymi. Ale koegzystencja nie była sielanką. Rdzenne ludy stawiały opór kolonizatorom. Dumni Zulusi, Matabele i inni prowadzili z nimi wojny, tworzyli własne państwa, bronili własnych tradycji.