Archiwum Polityki

Strategie dialogu

Rozmowa z Thierrym de Montbrial, dyrektorem Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, o rozterkach NATO, dominacji Ameryki i utopii europejskiej armii

Marek Ostrowski: – Francja składa prezent na 60-lecie NATO. Na najbliższym szczycie Sojuszu powraca do jego struktury wojskowej. Jeśli decyzja o wycofaniu się Francji, samego de Gaulle’a, była słuszna, to czemu dziś Sarkozy ją zmienia?

Thierry de Montbrial: – Kontekst historyczny obu decyzji różni się radykalnie. Kiedy pod koniec lat 50. de Gaulle powrócił do władzy, chciał zbliżenia do Sojuszu i zaproponował prezydentom amerykańskim, najpierw Eisenhowerowi, potem Kennedy’emu, wspólne kierownictwo, nazwał je dyrektoriatem Sojuszu, złożonym z przedstawicieli USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Niemców w ogóle nie brano pod uwagę, przypomnę, że nie należeli nawet do ONZ. Zarówno Eisenhower, jak i Kennedy odmówili. W 1962 r., po zakończeniu wojny algierskiej, de Gaulle oceniał, że Zachód powinien zapoczątkować politykę otwarcia wobec krajów, które nazywano wtedy Trzecim Światem. Amerykanie odnosili się do tego podejrzliwie, bo wszystko oceniali przez pryzmat zimnej wojny. Na przykład kiedy de Gaulle pierwszy uznał komunistyczne Chiny (na 8 lat przed sławną podróżą Kissingera do Pekinu), Amerykanie byli wściekli. Byli też zdecydowanie przeciwni francuskim dążeniom do pozyskania broni jądrowej.

Decyzja o wystąpieniu Francji (w 1966 r.) była więc polityczną konsekracją stanowiska Paryża. Francja pozostaje w Sojuszu, manifestuje solidarność z sojusznikami (pierwszy de Gaulle poparł Waszyngton w kubańskim kryzysie rakietowym z 1962 r.), ale zachowuje autonomię polityczną, niezależność własnych ocen, zwłaszcza że Amerykanie nie tylko niepodzielnie kierują Sojuszem, ale i nie chcą dzielić się władzą.

A dziś?

Jesteśmy w innej sytuacji. Związek Sowiecki nie istnieje. Przypomnę, że po jego upadku w latach 90.

Polityka 14.2009 (2699) z dnia 04.04.2009; Świat; s. 92
Reklama