Scenariusz skrajnie absurdalny mógł wyglądać tak: tytuł trafia w ręce zwycięzcy ledwie dwóch wyścigów. W pozostałych startach nie musi nawet dojeżdżać do mety, pod warunkiem, że każdą z tych eliminacji wygra inny z jego rywali. Ojcem pomysłu był Bernie Ecclestone, właściciel praw telewizyjnych do Formuły 1. Gdy Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) w połowie marca poinformowała, że przepis jego autorstwa wejdzie w życie z nowym sezonem, pękał z dumy. Ogłosił nawet, że dzięki niemu Formuła 1 stanie się jeszcze atrakcyjniejsza, bo kierowcy, zmuszeni nowym regulaminem do walki o zwycięstwo, przestaną na torze kalkulować. Pójdą na całość, a zatem zrobią to, czego oczekuje od nich pupil Ecclestone’a – telewidz.
Ten dziwaczny pomysł najpierw próbowano storpedować, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Ecclestone’a. Aby zwiększyć wartość wygranej, przedstawiciele kierowców zaproponowali wjechanie w sezon 2009 z nową punktacją – trzy pierwsze miejsca miały być warte odpowiednio 12, 9 i 7 punktów, zamiast starych 10, 8 i 6. W tle pojawiały się też rozsądne propozycje nagradzania dodatkowymi punktami zdobywców pole position (pierwszego miejsca w kwalifikacjach) oraz kierowców z najlepszym czasem jednego okrążenia podczas wyścigu. Ecclestone upierał się jednak przy swoim. Wreszcie przedstawiciele zespołów ogłosili, że przy uchwalaniu zmian nie zostały zachowane wymogi proceduralne i dopiero wtedy Ecclestone oraz FIA dali za wygraną. Na razie, bo z ostatniego komunikatu wynika, że wejście nonsensu w życie zostało jedynie odroczone do sezonu 2010.
Dla Ecclestone’a istota Formuły 1 to atakowanie i wyprzedzanie,
ale dla szefów zespołów walka o wygraną za wszelką cenę wcale nie jest już taka oczywista.