Od tygodni bagdadzcy kierowcy autobusów musieli upominać pasażerów, by ci płacili za przejazd. Ludzie byli zbyt pochłonięci dyskusjami, a każda rozmowa schodziła na ten sam temat: kto i jak powinien rządzić krajem? O 440 miejsc w radach prowincji walczyło aż 14 431 kandydatów. Byli wśród nich lekarze, nauczyciele, biznesmeni i sklepikarze, o których nikt wcześniej nie słyszał i którzy z polityką niewiele mieli wspólnego. Po raz pierwszy też ludzie publicznie debatowali na kontrowersyjne tematy bez strachu przed muchabarat, czyli służbami bezpieczeństwa Saddama, czy bojówkami, które zawładnęły Irakiem po inwazji amerykańskiej.
W 14 z 18 prowincji, gdzie odbyły się wybory (trzy kurdyjskie prowincje i Kirkuk głosować będą pod koniec roku), ulice miast były oblepione wielkimi plakatami tysięcy kandydatów. Niektórzy zwolennicy przyklejali zdjęcia swoich faworytów na szyby samochodów. Partie nie szczędziły pieniędzy na balony i ulotki, bardziej pomysłowi kandydaci wysyłali wyborcom pozdrowienia esemesem, uprzejmie prosząc o głos. Kobiety kandydatki, którym jeszcze rok temu bojówkarze grozili śmiercią za zbyt wyzywający makijaż czy wyjście z domu bez chusty, teraz zaczepiały przechodniów, prosząc o wsparcie w wyborach. Członkowie partii chodzili od domu do domu, przedstawiając swój program wyborczy.
Niezależna komisja wyborcza zatrudniła aż 210 tys. nauczycieli do obsługi punktów wyborczych.
Postawiła na nauczycieli, bo ci cieszą się ogólnym szacunkiem, nikt nie podejrzewałby ich o oszustwo, a same lokale wyborcze umieszczono w szkołach. Po Bagdadzie krążyły plotki, że w punktach wyborczych nie ma przerw w dostawach prądu, by zachęcić ludzi do głosowania. Bliskowschodnim zwyczajem każdy, kto zagłosował, musiał zamoczyć palec wskazujący w atramencie.